Następnego dnia, już od śniadania, przy którym sekundowały nam koty,
panował upał. Woda w kranie ma barwę brązowawą, od żelazistych związków gleby.
Pojechaliśmy autem Ariela na brazylijską stronę,
płacąc bilety wstępu w argentyńskich pesos – po 50 na głowę. W dużym holu sporo ludzi i młode señority strzelające na boki czarnymi oczyskami.
Zarówno w Argentynie, jak i Brazylii, pytano nas w kasie o narodowość, którą starannie zapisywano. Mieliśmy trzy godziny czasu, by dotrzeć do długiej ścieżki wijącej się wzdłuż rzeki,
z fantastycznym widokiem na wodospady po argentyńskiej stronie.
Najpierw jechaliśmy spory odcinek autobusem,
potem szliśmy ścieżką, czasem całkowicie skrytą w gęstym cieniu roślinności gdy schodziła na sam dół szlaku.
Wspinaczka pod górę i od razu nagroda w postaci panoramy wodospadów.
Po przeciwnej stronie przystań dla wielkich dinghy.
Wąska gardziel wąwozu i widok tym razem na brazylijską stronę.
Nadleciał helikopter i jak wielka ważka zniknął w oddali.
Na tle nieba spory pająk snuje swą sieć.
Następne kaskady
ukwiecone tęczą.
Pod nią, skurczeni ludzie w dinghy, całkowicie przemoczeni i oszołomieni,
podziwiają spadające tony wody z poziomu rzeki. Musi to robić wielkie wrażenie. Natomiast okropne wrażenie zrobiła na mnie bryła betonowego hotelu, uwalonego na zakręcie rzeki i zanurzonego w gęstwinie zielonej dżungli.
To argentyński hotel i spa Sheraton, z 176 pokojami, odnowionymi po roku 2003 (otwarto go w 1978 roku). Od drugiej strony ponoć wygląda o wiele ładniej.
Zdjęcie z Internetu
Oferuje szereg atrakcji, oczywiście za dodatkową opłatą. W pokoju z dwoma łóżkami i własnym balkonem oraz widokiem wprost na wodospad, plus śniadanie, jedna noc kosztuje 375 dolarów US. Można oczywiście okresowo znaleźć specjalne oferty – od 250 do 280 dolarów US za noc.
Niedaleko Diabelskiej Gardzieli zobaczyłem uwijające się w powietrzu ptaki – głównie sępy,
pikujące czasem w wodną zawiesinę
i mnóstwo jerzyków.
Widząc, że od czasu do czasu znikają w ścianie wody, wydawało mi się, że usiłują się ochłodzić w południowym upale. Tymczasem okazało się, że w pionowej skale, za spadającą wodą, ptaki mają bezpieczne gniazda. Nikt tam nie zdoła się przedostać. Wyobraźcie sobie zakres umiejętności takiego ptaka gdy musi przeciąć spadającą masę wody…
Z prawej strony wyłoniły się kolejne strugi wytryskujące wprost z głębi lasu.
Ścieżka doprowadziła nas pod mniejszy wodospad.
Nagły podmuch wiatru i w sekundę byliśmy skąpani w zawiesinie kropelek wody, co przypadkiem uwieczniłem na zdjęciu, bo nie zdołałem w porę zasłonić obiektywu.
W dole na skale czatowała wielka czapla biała.
W oddali zobaczyłem ludzi na pomoście koło jednej z części nierównej, amfiteatralnej Gardzieli. Byli zawieszeni pomiędzy niebem a wodą.
Paręnaście metrów dalej roztworzyła się panorama diabelskiego kotła wodnego.
Z każdym krokiem ukazywały się kolejne wodospady, do których prowadziły długie betonowe pomosty z metalowymi płotami.
Wkroczyliśmy na nie, lecz aparaty zawinąłem w plastykową torbę i schowałem do plecaka. Nie chciałem ryzykować ich zawilgocenia. Pomosty skąpane są w wodnej zawiesinie. W niektórych miejscach, pod stopami, w prześwitach metalowej kratki huczała mocarna rzeka. Zmoczenie bynajmniej nas nie ochłodziło. Ale widoki zapierały dech w piersiach. Przed powrotem na główną ścieżkę skusiłem się na jedno zdjęcie z pomostu.
Ścieżka doprowadziła nas do dwupiętrowego budynku mieszczącego restaurację, szatnie i inne pomieszczenia. Największą frajdą była możliwość wchodzenia na tarasy widokowe, skąd zdejmowałem, najpierw na parterze, miejsce gdzie byliśmy 20 minut temu,
główny próg Diabelskiej Gardzieli,
potem podobne ujęcia, lecz z wyższego tarasu.
W pewnym momencie spojrzałem w dół i zobaczyłem ludzi na poziomie parteru i pierwszego piętra, nad jednym ze spokojniejszych ramion rzeki.
Wróciliśmy do restauracji, by wypić kawę, coś przekąsić i odsapnąć od zgęstniałego, wilgotnego upału. Potem siedliśmy na zewnątrz i wtedy zobaczyłem, że nie tylko my mamy już dość gorąca. Koło drzewa człapał powoli dyszący coati.
Czekając na autobus przemogłem się i łaziłem po okolicy, dzięki czemu natrafiłem na pomnik Frederico Engela, syna niemieckich emigrantów, który domagał się aby okolice wodospadu nie przechodziły w prywatne ręce i był jednym z pierwszych pionierów turystyki w tym rejonie.
Niedaleko pomnika znalazłem wielką planszę z mapą parku.
Podjechały autobusy
i jednym z nich wróciliśmy do głównej bramy, skąd Ariel powiózł nas znów do argentyńskiej części parku. Minęliśmy brazylijskie miasto Foz do Iguacu, o wiele większe i bardziej niebezpieczne od jego imiennika po argentyńskiej stronie. Z mostu mogliśmy stwierdzić jak duża jest rzeka Iguazu, niedaleko ujścia do Parany.
W głębi stał duży statek, według Ariela były wycieczkowiec służący teraz za kasyno, ale dopływają tu także spore statki pasażerskie, wprost z Buenos Aires. Taką podróż odbył Gombrowicz i malowniczo opisał we wspomnieniach argentyńskich. Po obu stronach drogi gęsto stoją znaki ostrzegawcze z namalowanymi symbolami trzech zwierząt: coati, tapira i jelenia. Jeden coati zawdzięczał życie refleksowi Ariela – przyhamował w ostatniej chwili przed przemykającym przez szosę zwierzęciem.
W parku poszliśmy najpierw do restauracji, która ma bogaty zestaw jedzeniowy, tzw. bufet. Za 95 peso (1 USD – 10 peso; 1zł – 2.5 peso) można najeść się do woli. A jak w takim upale smakuje zimne piwo! Bardzo popularne jest belgijskie Stell Artois. Przed restauracją zabawnie podbiegały czajki na szczudłowatych nogach.
Potem, po raz pierwszy wymieniłem pieniądze w maszynie bankowej. Za każdą transakcję ściągana jest dodatkowo tutejsza opłata bankowa – 42 peso. Na stoisku Indian Guarani kupiłem rzeźbionego w drewnie tukana, w nadziei, iż tym go zaczaruję.
W potwornym upale, przy zbierającej burzy,
która się rozeszła i temperatura była jeszcze bardziej nie do wytrzymania,
doszliśmy do stacji kolejki i podjechaliśmy jeden przystanek, by zobaczyć ciąg wodospadów zwanych Superior. Na trasie porozstawiane są tabliczki informujące z jakimi gatunkami drzew i roślin ma się do czynienia. I powtarza się ładny znak- symbol argentyńskiej części parku Iguazu.
Na wysokim brzegu z daleka widoczne zabudowania dawnej misji
i po chwili wkracza się w gęsty las, gdzie z długiej krawędzi uskoku spada wiele wodospadów.
Drzewa, krzewy i wyniosłe trawy dosłownie wdzierają się we wnętrza wodospadów i ma się do czynienia z dwoma pasującymi się żywiołami – wody i roślinności.
Seweryn uwiecznił mnie na tle tegoż szaleństwa,
a ja z kolei uwieczniłem innych nieboraków, totalnie skąpanych w gęstej zawiesinie wodnego pyłu.
To tutaj wodospad wyraźnie się cofa. Spadająca woda tworzy wodny kocioł, który podmywa podstawę wodospadu do momentu aż górna część runie i proces się powtarza. Dokładnie tak jak z kanadyjską Niagarą.
Na niektórych odcinkach rzeczne ramiona płynęły bardzo spokojnie,
by za chwile runąć w dół z wysokiego progu.
Twardsze skały tworzą wysepki zajęte przez bujną roślinność.
Wszędzie prowadziły nas starannie utrzymane ścieżki i drewniano-metalowe pomosty.
Zrobiliśmy pętle i dotarliśmy ponownie do punktu widokowego na misję po drugiej stronie rzeki.
Za chwilę tablica z wierszem ku czci strażnika parku Bernabe Mendeza, który w tym miejscu został zabity przez kłusowników.
Sponad brzegu wytrysnęła tęcza i zwisła nad rzeką.
Drzewa, porośnięte orchideami, mchem i trawami
oraz krzewy z kępami bambusowego lasu oplecionego lianami,
tworzą tutaj niesamowite uroczysko. Panuje unikalny mikroklimat z endemicznymi gatunkami orchidei i rzadko wystepującym drzewem zwanym Copaifera. Parędziesiąt lat temu rzeka była czysta lecz na skutek wyrębu lasów nastapiła erozja gleby. Rzekę zabarwiło na ciemnoczerwony kolor przez co ryby miały zakłócone tarło – nie mogły się wzajem rozpoznać i to samo dotyczyło karmiących się nimi zwierząt i ptaków, które nie mogły je spostrzec w zamulonej wodzie. Paradoksalnie jakość wody poprawiła się po wybudowaniu tam, które wobec sedymentu działają jak filter. Na otwartej przestrzeni nowa niespodzianka – podwójna tęcza, tym razem od lewej strony.
Kiedy ją obchodziliśmy wypełniła się i przerzuciła na drugą stronę rzeki.
Nagle zauważyłem ruch nad moją głową. Spojrzałem w górę i oniemiałem. Na drzewie siedział tukan. Nie chciałem sięgać po teleobiektyw, bo bałem się, iż tukan odleci. Gdy uniosłem aparat przeleciał na drugą stronę pomostu. Nie wydawał żadnego dźwięku, a dostrzec go było niezmiernie trudno. Żółte, zielone, ciemne plamy listowia, kwiatów i owoców stwarzały go niewidocznym. Sięgnął po jakiś owoc i go zgniatał swym dużym dziobem. Kolejne moje marzenie z dzieciństwa się spełniło. By tukana na dwóch zdjęciach odnaleźć, trzeba je uważnie przepatrzyć.
Brazylijski park pożegnał nas w postaci wielkiej mrówki szparko maszerującej po kamiennym murku.
Przeprosiliśmy Ariela za małe spóźnienie, ale tutaj tym się zbytnio nie przejmują. Lorena przygotowała nam kolację, którą spożyliśmy pod dachem w ogrodzie, przy dobiegających od czasu do czasu dźwiękach cykad. Koty wykończone całodniowym upałem schowały się w domu i rozkoszowały klimatyzacją. Szybki prysznic, przerzucanie zdjęć na komputer i koło jedenastej wieczorem miałem dość. Nawet Seweryn nie próbował przeciągać i szybko zasnęliśmy.