Bariloche
Rano Martin opowiadał mi o opadzie popiołu w okolicy, po wybuchu wulkanu Puyehue w Chile, w roku 2011. Wulkan leży 40 km od jeziora, lecz tony popiołu pokryły parucentymetrową warstwą całą okolicę. Trzeba było użyć pługów śnieżnych na drogach i łopatami usuwano popiół z dachów wielu budynków. Na jeziorze unosiły się ciemne fale o konsystencji rzadkiego cementu. Opadający szlam zatykał pompy czerpiące wodę z jeziora i co pewien czas schodzili płetwonurkowie, by oczyszczać zatkane filtry. Wulkaniczny opad, jak zwykle w takich sytuacjach, z czasem użyźnił glebę, natomiast nie jest pewnym czy zadziałał pozytywnie na jezioro i jego mieszkańców. „Szczególnie na potwora Nahuelito” dodał na koniec Martins. „Jaki znów potwór? ” zapytałem, a on mi wyjaśnił, że to nieznane zwierzę, przypominające podobne stworzonka z Loch Ness czy islandzkiego jeziora Lagarfljot.
Nahuelito zaczął pojawiać się w jeziorze, w latach 90-tych, szczególnie po telewizyjnym programie kanału science -fiction „Punkt docelowy: prawda”. Słowem prawda żonglują dziś z upodobaniem nawiedzeni manipulatorzy różnego rodzaju – sensaci, tzw.głęboko przekonani oraz zwykłe oszołomy, od polityków do przeciętniaków. Dopóki nad głową lata im UFO, wynurzają się z toni potwory, wszystko jest raczej w porządku i po ludzku. Niebezpiecznie zaczyna się wtedy, gdy coś niezaprzeczalnego, np. zielone ludziki tow. Putina, podlegają zaprzeczaniu, które ma być prawdą, co regularnie czyni współczesny uczeń Goebbelsa, niejaki Ławrow. Jak zapewne Czytelnicy mego bloga pamiętają, nieodżałowany ksiądz Tischner, wyróżniał trzy góralskie prawdy: świętą prawdę, też prawdę i gówno prawdę.
Nahuelito nie mieści się w żadnej z tych kategorii, a pojawia regularnie tylko latem, z reguły w czasie turystycznego sezonu. Co ciekawe jego egzystencja ma powiązanie z nieistniejącą już gazetą „Toronto Globe”, w której w 1922 roku ukazało się sprawozdanie drobnego biznesmena, George Garretta. Podczas przemierzania jeziora Nahuel, w 1910 roku, zauważył potwora. Od roku 1922 zaczęły się w Argentynie zaciekłe poszukiwania plejzozaura w Patagonii, nie tylko w jeziorze Nahuel, choć tam pojawiał się najczęściej. W 1960 roku, w „New York Post”, ukazał się artykuł twierdzący, iż znana wszystkim Nessie z Loch Ness w Szkocji, opuściła swą siedzibę (może obrażona spadkiem zainteresowania?) i udała się w długą podróż przez Atlantyk, docierając do Argentyny. Oczywiście istnieją i inne teorie, spośród nich najbardziej popularne dwie: buszuje tam nieznany okręt podwodny lub jest to zmutowane zwierzę, na skutek tajnych eksperymentów atomowych przeprowadzanych w czasach Perona i to przez niemieckich (w domyśle: nazistowskich) naukowców. Stąd już niedaleko do bajek o wróżkach i zamianach czarnoksięskich.
Wśród Mapuche istnieje dawny mit, mający prawdopodobnie swe źródło w kontakatach z Amazonią lub z przekazem Inków, którym udało się podbić tylko część Chile. Istota zwana El Cuero jest przedstawiana jako gigantyczna manta pożerająca ludzi. Nic dziwnego! I dziś spotkanie z dwutonową rybą, o rozpiętości płetw do siedmiu metrów, z niesamowitym wyglądem i szybującym sposobem poruszania się w wodzie, stwarza niezatarte wrażenie i pobudza wyobraźnię. Niektórzy antropolodzy twierdzą, że Nahuelito stał się symbolem regionalnej tożsamości.
Spędziłem godzinę nad przeglądaniem map i ustalaniem marszruty. Wręcz pociągająco wygląda Ruta de Las Siete Lagos czyli Droga Siedmiu Jezior, wijąca się w górskich dolinach, wśród jezior, na przestrzeni około 190 kilometrów (w tym 40 km ripio) pomiędzy Bariloche i San Martin de Los Andes.
Mapka z Internetu
Właściwy szlak Siedmiu Jezior zaczyna się od Villa Angostura; ani Bariloche, ani jezioro Nahuel Huapi do nich się nie wliczają. Po obu stronach drogi, czasem nieco w głębi, położone są atrakcyjne miejsca. Można także objechać po pętlach całą okolicę, drogami ripio 63 i 65, gdzie znajduja się dwie, specyficzne atrakcje: dolina Encantado koło miasteczka Confluencia, w której stare pole lawowe zostało zerodowane i utworzyło fantastyczne kształty skał (m.in. El Dedo de Dios – palce Boga, El Castillo – zamek), oraz rozległa, polodowcowa i bardzo kolorowa niecka, niedaleko Bariloche, zwana Amfiteatrem.
Mapka z Internetu
Ktoś kto będzie jechał po nas i miał więcej czasu, niech tam koniecznie zaglądnie i pobędzie przez parę dni w różnych punktach drogi, gdzie szmaragdowo-niebiesko-srebrne jeziora, obramowane jasną i ciemną zielenią gęstych lasów, zdobią powyżej kolorowe skały ze śnieżnymi połaciami na rozległych szczytach. Fantastyczne miejsce na kemping, piesze wycieczki, połów ryb i kolekcjonowanie fotografii. Na przykład, za jeziorem Correntoso droga 65 dochodzi do niezwykle czystego jeziora Traful, gdzie sterczy z wody kawałek zatopionego lasu;
Z Internetu
dziewięć kilometrów przed Angosturą, żwirowa droga po prawej, prowadzi do pięknego wodospadu Cascada Rio Bonito.
Z Internetu
Bariloche od rana było nękane przelotnymi deszczami i do tego zatkane. Część ulic pozamykana, przede wszystkim wylotówka 237.
Seweryn śpiący i co pewien czas gubiący się w tym gąszczu objazdów, więc fukałem na niego, ale potem zamilkłem, bo to przecież on jest dzielnym kierowcą. Przede wszystkim niezwykle odpornym na trudy długiej jazdy. W końcu dotarliśmy do ronda, gdzie się włącza ruta 40. Jechaliśmy cały czas wzdłuż jeziora
w porozrzucanej lub bardziej zwartej zabudowie. Następne miasteczko, Dina Huapi, jest gęsto zabudowane na płaskowyżu i stokach. Za nim wkroczyliśmy w jesiennych krajobrazach do prowincji Neuquen
i w parę minut później gwałtownie skręciliśmy na zachód.
Droga 231 biegnie wzdłuż jeziora Nahuel, ruta 40 odchodzi na północny wschód. Na drogowskazie 40-tka pokazana w dwóch kierunkach.
To cała historia, ale o tym napiszę w innym odcinku, gdy będziemy się z tą drogą ostatecznie żegnali. Do Los Andes mieliśmy 180 kilometrów.
Po drugiej stronie, w zamgleniach i przelotnych deszczach, widać było dzielnice Bariloche.
Potem jechaliśmy wzdłuż jednego z licznych ramion Nahuel Huapi – Brazzo Huemul. Na nim wyspa, na której są dwa małe jeziora, za nią kolejne ramię – Brazzo Machete.
Z Machete wychodzą rozwidlone dwa, jeziorne „rogi” – Brazzo Rincon i Ultima Esperanza, przy której leży Villa Angostura.
Rozkład ramion skojarzył mi się z jeziorem Wdzydze. Zaczęły się przejaśnienia,
jezioro otwierało daleką perspektywę,
a gdy przed Angosturą droga się doń zbliżyła, natknęliśmy się na szereg stylowych hoteli położonych nad wodą.
Villa La Angostura
Do Angostury dotarliśmy parę minut po pierwszej
i postanowiliśmy zjeść tutaj lunch. Łaziliśmy po drewnianym mieście, z ładnymi podcieniami,
po chodnikach ułożonych z podkolorowanych płyt, czasami z wzorami różnych kwiatowych roślin.
Obok eleganckich i zadbanych domów
czasem wyłaniają się chałupiny, ze zwykłych desek na zakładkę i z dachem z falistej blachy.
W centrum domy się zagęszczają i sporo w nim restauracji.
W jednym z budynków, ze ściany na piętrze wystaje przód Volkswagena busika i obok napis – Bar&Grill Ruta 40.
Znów sklepy z czekoladowymi wyrobami.
Wielu ludzi na ulicach, bo to sobota. Psy po obu stronach chodnika, rozwalone na trawnikach lub leżące pod ścianami. I nagle widoki rodem z Berlina, gdzie czasami podczas spacerów, natykałem się na dostojne krasnale,
siedzące lub stojące pod muchomorami w przydomowych ogródkach. Niemiecki kicz plenił się także tutaj.
W niektórychy miejscach widniały stałe, neonowe dekoracje Bożonarodzeniowe – wystarczyło tylko w odpowiednim czasie włączyć prąd.
Zalegliśmy w przytulnej restauracji „Loncomilla”,
gdzie ku mej radości znalazła się potrawka z dzika z przepysznymi pieczonymi ziemniakami i żurawiną oraz butelka wina, bo nie zamawia się na kieliszki. Niedopite wino zabrałem do auta, co w Kanadzie automatycznie kwalifikuje się do mandatu. W Kanadzie i USA mają hyzia na punkcie alkoholu. W prowincji Nowa Szkocja, gdzie mieszkałem przez rok, alkohol można było wozić tylko w bagażniku. Nie daj Boże gdyby był napoczęty, nie przez kierowcę, ale pasażera. Mandat. W USA, w wielu stanach, 21 letni człowiek nie może nabyć legalnie alkoholu, ale broń może nabyć w wieku lat 19. W Toronto alkohole są tylko w sklepach monopolowych, otwartych przeważnie do osiemnastej. Potem mogiła – w sklepach nie mają nawet piwa i wina. Jedynie w Quebecu można kupić alkohol w zwykłych sklepach, bo wredne Anglosasy nie dały rady złamać Francuzów w tej materii.
W restauracji znalazłem coś, co bardzo mi się spodobało i życzyłbym sobie czegoś takiego, na przykład w Sopocie. Na torebkach cukru były namalowane różne widoki Patagonii.
Las Siete Lagos
Właściwy szlak Siedmiu Jezior (faktycznie jest ich przy drodze osiem) zaczyna się od Angostury na drodze nr 234. Jeziora powstały około dziesięciu tysięcy lat temu, na skutek działalności lodowca.
Po parudziesięciu kilometrach natrafiliśmy na jezioro Correntoso (Bystre). Pomiędzy nim a jeziorem Nahuel Huapi płynie jedna z najkrótszych rzek świata – Correntoso, o długości 300 metrów. Na Nahuel, w ramieniu Ultima Esperanza parę żaglówek halsowało przy dość porywistym wietrze.
Zatrzymaliśmy się koło punktu widokowego,
gdzie znalazłem wysokie osty
i wieczniezielony krzew retama (po hiszpańsku – miotła), czyli żarnowiec, roślina w niektórych odmianach trująca, z rodziny bobowatych (motylkowatych).
Przywleczona z Europy – stąd dopisek na tablicy, he, he, exotico – w patagońskim klimacie wykształca się czasem w niewysokie drzewo. Gałęzie tych krzewów były rzeczywiście używane w Europie do wyrobu mioteł. Niedaleko imponującego, rozłożystego buka,
tablica ze zdjęciem i objaśnieniami o llao llao.
Grzyb jadalny (fungus) skolekcjonowany przez Darwina w czasie jego wyprawy na statku „Beagle” i na jego cześć nazwany Cytarria darwinii, jest pasożytem. Takiego rodzaju grzybów jest około stu tysięcy gatunków i dlatego traktuje się je jako osobne królestwo. Przybiera kolory od różowawego po zjadliwą żółć.
Z Internetu
Za zakrętem wyłonił się dom z wieżyczką i satelitarnym spodkiem w ogrodzie, co jest w pustkowiach Patagonii często spotykanym widokiem.
Te anteny łączą mieszkanców z dalekim światem. Parę kilometrów dalej
ukazało się jezioro Espejo (Lustro)
i drogi się rozwidliły.
Od tego punktu, jadąc wprost na zachód, dociera się do przejścia granicznego z Chile – Paso Cardenal Samore. My skierowaliśmy się ripio na północ
i osiągnęliśmy drugi kraniec jeziora Correntoso.
Za nim gwałtowny skręt na wschód, parędziesiąt kilometrów wzdłuż brzegu jeziora i nagły skręt wprost na północ. Przecinamy jakieś rzeczki i strumienie, daleko po lewej, prześwituje między drzewami mniejsze jezioro – Espejo Chico, a po prawej, wielki kompleks leśny, stanowiący część parku narodowego Nahuel Huapi, ciągnący się aż do jeziora Traful. Tutaj droga stała się trochę niebezpieczna, bo szła przy stoku, z obsypującymi się odłamkami skał,
blisko pobocza leżały niekiedy zwalone drzewa i gruz skalny.
Minęliśmy malutkie jezioro – Escondido (Ukryte)
i jechaliśmy apiać asfaltem ku dolinie, pomiędzy dwoma większymi jeziorami: Villarino z lewej i Falkner po prawej. Thomas Falkner był angielskim jezuitą z XVIII wieku i przez 30 lat pracował w Patagonii, głównie wśród Indian. Sporządził sporo map i kolekcjonował skamieniałości.
Za wąskim przesmykiem, pomiędzy pięknie położonymi jeziorami, po przekroczeniu rzeki można zatrzymać się w Hosteria Lago Villarino, która jest jedynym miejscem hotelowym na całej trasie pomiędzy Angostura i San Martin.
Natomiast wzdłuż drogi, przeważnie nad przydrożnymi jeziorami lub położonymi nieco w głębi, mamy wiele kempingów. W hosterii jest restauracja serwująca różnorodne gatunki ryb z tutejszych jezior. Parę kilometrów dalej, stosunkowo blisko drogi, widać wodospad Vullinaco.
Za nim natknęliśmy się na poważnego gaucho w otoczeniu psów.
Potem bramy wjazdowe do dwóch parków – północna część Nahuel Huapi
i narodowy park Lanin, w którym od tysięcy lat drzemie olbrzym – wulkan Lanin.
Za wejściem do parku zaczyna się czterokilometrowa droga,
prowadząca do przepięknego jeziora leżącego pomiędzy zalesionymi zboczami – Lago Hermoso, z wieloma, świetnie zlokalizowanymi, kempingami.
Po pół godzinie wyłania się po lewej stronie, długo ciągnący się wzdłuż drogi, brzeg szóstego jeziora – Machonico.
Jest ono głównym miejscem treningowym Patagońskiej Szkoły Wioślarskiej. Następnie maleńka Zimna laguna (Laguna Frio),
droga coraz bardziej się wije,
po prawej szutrówka nr 63 wiodąca do odległego jeziora Meliquina, duży stok usłany mniejszymi i większymi głazami,
jakieś osiedle skapane w niebieskościach i…
”Hamuj” wołam do Seweryna, bo na przeciwnym pasie widzę przycupniętego nieruchomo zajączka.
Seweryn cofnął, stanął, wyskoczyłem, by zająca obejrzeć z bliska i stwierdzić co mu dolega i usunąć go z szosy, na której był spory ruch. Gdy się nad nim pochyliłem
zza zakrętu ukazało się rozpędzone auto. Zacząłem rozpaczliwie machać, kierowca przyhamował i zwolnił, ominął zająca i mnie sporym łukiem. Pokazywałem palcem na jezdnię, ale w oczach gościa było nieukrywane zdumienie – jak można zajmować się jednym zającem, gdy są tu ich tysiące i zapewne często wpadają pod koła? Zając tkwił nieruchomo i świszcząco oddychał, jakby miał zapalenie płuc. Już chciałem go dotknąć, gdy zauważyłem, iż ma przymknięte oczy i jest bardzo niewyraźny. Przestraszyłem się, iż cierpi biedak na jakąś dziwną chorobę, albo wpadł pod auto i jest potrzaskany. Zacząłem rozglądać się za patykiem i nagle zając zdecydował się podkicać na krawędź drogi. Zachęciłem go klaskaniem do dalszej rejterady i udało się go wpędzić między kamienie, na dnie nasypu szosy, gdzie zaległ.
Wygląd jego był opłakany. Nie byłem w stanie mu pomóc i poczułem się bardzo nieswojo. Widziałem, że jest w fatalnym stanie i jednocześnie, w tym bólu, jego kompletne milczenie było wstrząsające. Seweryn zawsze starał się nie najechać na zajączki i byliśmy za każdym razem uradowani, gdy nam się to udawało.
Droga pięła się pomiędzy skałami
i ze wzniesienia zobaczyliśmy fragment jeziora Lacar.
Nagle napłynęły gęste, ciemne chmury i zjechaliśmy w dolinę rzeki Pil Pil, gdzie od dawna mieszkają Mapuche.
Przy rozjeździe na 19-tkę, prowadzącą wprost do San Martin, postanowiliśmy jednak do końca trzymać się drogi nr 234. Minęliśmy dwóch indiańskich chłopców na koniu. Starszy wodził konia, z tyłu obejmował go młodszy, z plecakiem na ramionach. Miałem wrażenie, iż wracali ze szkoły.
Dojechaliśmy do brzegu jeziora.
Po prawej, na wysokich skałach tkwiły domy, uczepione jak ptasie gniazda.
Na poboczu szło piechotą paręnaście osób,
za kolejnym zakretem był parking na którym stał turystyczny autobus. Skręciliśmy nań i zobaczyliśmy stamtąd długą zatokę
z majaczącym na końcu miastem.
Z 234 skręciliśmy w ulicę Costanera (Nadbrzeżną), z niej, na wyczucie, wjechaliśmy w ulicę Gral Vilegas i zacząłem się rozglądać za noclegiem. W oko wpadła mi ładna hosteria „Las Walkirias”. Wyskoczyłem zapytać czy są miejsca. Recepcjonistka, bardzo ładna dziewczyna w zaawansowanej ciąży, objaśniła mi gdzie możemy zaparkować na wewnętrznym podwórku i dostaliśmy ładny, dwupoziomowy pokój na pierwszym piętrze.
W pokoju było nieprawdopodobnie gorąco, więc natychmiast zakręciliśmy ogrzewanie. Spałem na górce a tam zawsze jest cieplej. Ponadto miałem napady gorąca i pociłem się tak, że niemal byłem mokry. Dobijało mnie osłabienie. Jednym słowem zdechlactwo, które postanowiłem przełamać i się nie poddawać. A co bardzo pomaga w takich chwilach? Dobre jedzenie i przednie piwo w ładnej restauracji.
Recepcjonistka poleciła nam restaurację „El Regional”. Poszliśmy tam piechotą, parę przecznic dalej od hosterii. Miasteczko jest bardzo eleganckie, wymuskane wręcz, z wieloma ładnymi domami
i budynkami publicznymi, z zadrzewionymi placami. Postanowiliśmy odbyć nieco dłuższy spacer, po wielu godzinach spędzonych w aucie. Na jednym ze skwerów stała niecodzienna maszyna, prawdopodobnie z końca XIX wieku, lecz nie mogłem wyczuć jakie miała zastosowanie.
Do restauracji, bardzo pięknie urządzonej, doszliśmy już w ciemnościach.
Była pełna ludzi, którzy zalegali przy obszernych stołach całymi rodzinami lub grupami przyjaciół. Druga sala jest na pięterku, gdzie gra muzyka i przesiaduje głównie młodzież. Przyglądano nam się z dyskretnym zainteresowaniem. Obsługiwała nas przemiła kelnerka, płynnie mówiąca po angielsku. Jedzenie było rewelacyjne – jagnięcina, sałatka z rucoli z owczym serem i oliwkami i znakomite lokalne piwo. Lokal opuściliśmy po dziewiątej i w ciemnościach rozświetlone miasto wyglądało miejscami bajkowo.
Niestety ciemności i me ogólne zmękolenie wprowadziły mnie w taką konfuzję, że zaczęliśmy się błąkać po ulicach i nie mogłem odnaleźć charakterystycznych punktów, które wcześniej starałem się zapamiętać. Świat nocy wygląda zupełnie inaczej, a do tego wiele ulic miało podobny styl zabudowy. Wreszcie wyłoniła się wieża małego kościoła, który wcześniej zapamiętałem
i stąd udało mi się wybrać właściwy azymut do hotelu.
W recepcji powitała nas inna panienka, która nie mogła odnaleźć naszego klucza i zaczęła patrzeć na nas podejrzliwie, czy aby na pewno mamy tu rezerwację. Zadzwoniła do poprzedniczki i okazało się, iż to ona położyła klucz w zupełnie innym miejscu. Seweryn udał się do holu, by poślęczeć przy komputerze, ja z ledwością uzupełniłem notatki, przerzuciłem zdjęcia na zapasową pamięć i padłem parę minut po pierwszej w nocy.