Miasto
Stolica prowincji Coyhaique (wymowa – Kojaike) i zarazem regionu XI Aysen, została założona przez osadników, u zbiegu rzek Simpson i Coihaique, w 1929 roku. Pierwsza z nich nosi imię kapitana armii chilijskiej Enrique Simpson Baeza, który stał na czele ekspedycji hydrograficznej do rejonu rzeki Aysen i w 1872 roku dotarł na miejsce dzisiejszego miasta. Cały region był zaniedbany do lat 80-tych XX wieku i ożywienie nastąpiło wraz z budową Carretery Austral.
Miasto otaczają górskie pasma za którymi, daleko na południu, widnieje masyw łańcucha Cerro Castillo.
Z Internetu
Na szczytach gór śnieg utrzymuje się przez cały rok, chociaż klimat tutejszy jest typu oceanicznego i mniej wilgotny niż stosunkowo niedalekie miasteczko Puerto Aysen. Przy nagłych zmianach temperatur dolne rejony lasu pokrywają się grubą warstwą szadzi. Umiarkowana temperatura, czasem z pojedynczymi, bardzo ciepłymi dniami, utrzymuje się od końca listopada do połowy kwietnia. Pozostała część roku jest chłodna, przy porywistych wiatrach zimna i z okresowymi opadami śniegu. W sierpniu 2011 było chłodno acz bezśnieżnie. W pogodny dzień odbyłem parokilometrowy marsz w niedalekim rezerwacie narodowym, gdzie po raz pierwszy w życiu natrafiłem na zarośla bambusów (innych niż azjatyckie, bez pustych przestrzeni w środku) i niesamowite drzewa araukarii (Araucaria araucana). W polskiej nomenklaturze nazywają ją igławą chilijską i rzeczywiście jej szerokie liście zwężają się ku bardzo ostremu i kłującemu zakończeniu. Podziwiałem cary swobodnie przysiadające na gałęziach araukarii.
Nazwa miasta wywodzi się z języka Tehuelche: koi – staw i aiken – obóz. Poza pasmami gór rozciągają się wciąż dziewicze tereny, które przyciągają sporo łazików ze świata, zarówno latem, jak i zimą. Około 30 km od miasta leży w górach (na wysokości 1600 m n.p.m.) ośrodek narciarski El Fraile, oferujący 550 hektarów obszaru pomiędzy majestatycznymi lasami lengi i nire dla zjazdowców, biegaczy i snowbordingu. Organizowane są także wspinaczki i trekking. Różne stoki narciarskie mogą jednorazowo pomieścić przeszło tysiąc osób.
Coyhaiuque zamieszkuje 56 tysięcy ludzi, w ciągu ostatnich 20 lat populacja wzrosła o 20 procent. Główny skwer ma kształ pięciokąta dla uhonorowania symbolu chilijskich Caribineros, bowiem generał policji był jednym z założycieli miasta. Można tutaj dotrzeć samolotami z Santiago (trzy loty dziennie do Balmaceda – 40 km od miasta, oferuje główna linia LAN ), także z Punta Arenas i systemem łączonym przez Puerto Montt. Drogą morską przez port Puerto Chacabuco a stamtąd, przez Puerto Aisen, w godzinę dociera się do Coyhaique. Istnieje także dobre połączenie drogowe z Argentyną. Miasto i jego okolice (rzeki i jeziora) są niezwykle popularne wśród wędkarzy. Lecz istnieje tu pewien poważny problem – wysokie zanieczyszczenie powietrza, jedno z najwyższych pośród miast Chile.
Powodem są nie tylko chłodne dni, a przede wszystkim noce, przez większość roku. Do palenia w piecu używa się świeżego drewna, często wilgotnego i pokrytego mchem lub porostami. Miasto leży w dolinie, góry w znacznej mierze osłaniają je od zachodnich wiatrów. Mamy sytuację podobną do Zakopanego. Nad miastem zimą wisi zawiesina. W regionie Aysen ludzie używają piece opalane drewnem, nie tylko do ogrzewania lecz także gotowania. Gdy ktoś próbuje zimą dogrzewać pomieszczenia elektrycznym piecykiem, musi zapłacić pieniężną karę, co jest kompletnie dla mieszkańców niezrozumiałe. Mieszka tu sporo ludzi ubogich i bardzo ubogich (odpowiednio dziesięć i pięć procent). Połowa domów w mieście, mimo iż wspomagana państwowym subsydium, nie ma odpowiedniej izolacji. Opalanie drewnem to nie tylko mocno zakorzeniona w Patagonii tradycja. Za metr sześcienny przesuszonego drewna płaci się 56 dol. US, za mokre 32. Rocznie na ogrzewanie domu wydaje się przeciętnie około siedmiu tysięcy dolarów amerykańskich.
W południowych regionach Patagonii chilijskiej żyje przeszło 1.7 milionów ludzi. Oleje opałowe i dla transportu w 97 procentach pochodzą z importu. Elektrownie wodne stanowią 40 procent całej energii. Reszta jest pozyskiwana z ciepłowni zanieczyszczających środowisko. Niedobór energii w Chile powoduje, że są tu jedne z najwyższych cen elektryczności w Ameryce Południowej – ponad 160 dolarów za megawat na godzinę ( w Argentynie – 10, w Peru – 55). W regionie Aysen wskaźniki są nawet wyższe. Wszystko jest tu w rękach prywatnej kompanii Saesa, która subsydiuje miejscowy oddział, zwany Edelaysen i kontroluje produkcję, transmisję i dystrybucję energii elektrycznej. Z elektrociepłowni pochodzi 54% elektryczności, 41% z hydroelektrowni i około 5% z elektrowni wiatrowych.
Mieszkańcy Aysen nie tylko nie zgadzają się na budowę nowych zapór na rzekach. Próbują także wywalczyć niezależność energetyczną dla całego regionu. Działacze ochrony środowiska optują za małymi hydroelektrowniami plus energia wiatrowa, słoneczna i geotermalna. Parę miesięcy temu założyli Kooperatywę Solarną i zaczęli instalować słoneczne baterie na dachach domów i biznesów. Prowadzą jednocześnie akcje uświadamiającą wśród mieszkańców, w sprawie oszczędności energii, poprzez wprowadzenie nowych żarówek typu LED, poprawę izolacji domów i założenie odpowiednich liczników elektrycznych. Lokalna inicjatywa spotkała się z odzewem w rządzie centralnym, tym bardziej, iż pani prezydent Bachelet zainicjowała poprawę zaopatrzenia w energię rejonów południowych Chile. Jednocześnie zapewniono, iż w przyszłości wszelakie decyzje w sprawach energii będą podejmowane po każdorazowej konsultacji z mieszkańcami. W roku 2011 byłem świadkiem sporej demonstracji lokalnej przeciwko budowie wielkich zapór, co mieszało się z żądaniami większej autonomii dla regionu i ochroną praw Indian.
Zanim podreptaliśmy do banku zrobiłem parę zdjęć naszego hotelu,
włącznie z salą jadalną
i miejscowym kosem w ogrodzie.
Zdjąłem także nowoczesny i stylowy hotel „Dreams Patagonia”.
W banku okazało się, iż można jednorazowo wybrać maksymalnie 200 000 pesos (ponad 330 dol.US). Za operacje w bankomacie liczą sobie tysiąc pesos (1,5 dol.US), bank kanadyjski dodatkowo ściąga ze mnie około 5 dol.US. W sumie niby niewiele – 6-7 dolarów US, ale to przecież za każdą transakcję z bankomatu. Kanadyjczyk, za korzystanie ze swojego konta zagranicą, podlega swoistej „karze”, bo niby tyle kosztuje utrzymanie maszyny i operacji finansowych z nią związanych. Gdy wprowadzili bankomaty, takich cen nie było. Jeszcze parę lat temu, za wyjęcie pieniędzy w Polsce, płaciłem 1.50 dol. kanadyjskiego. Te chłoptysie wiedzą jak doić z nas pieniądze, mimo, iż co roku przechwalają się milionowymi dochodami. Widocznie są biedni inaczej…
Humor wybitnie mi poprawił Seweryn. Zostawiłem go w banku i poszedłem do informacji turystycznej, aby zdobyć mapę rezerwatu,
do którego planowaliśmy się udać. Powiedziałem mu, że spotkamy się na przekątnej rynku. Oczywiście musiałem go szukać, bo dla niego przekątną stanowiły boki rynku.
Przy okazji zobaczyliśmy na nim stoiska rzemieślników i artystystów. Ceramika, wyroby z wełny, skóry, kamienia i drewna, mieszały się ze stoiskami z muzyką na CD, kremami i maściami i innymi wyrobami, typowymi dla takich miejsc.
Na jednej z ulic napotkaliśmy Franceskę z Rio Tranquilo, która paradowała z jakimś chłopakiem pod rękę.
Rzeka
Pogoda była bardzo zmienna, wciąż napływały kłęby szarych chmur.
Jednakże postanowiliśmy jechać nad rzekę a potem do rezerwatu. Minęliśmy nowoczesny i ładny szpital miejski,
za nim zjechaliśmy w dolinę rzeki Simpson.
Ma ona tylko 88 km długości, lecz przepływa przez trzy różne krajobrazy – pampę, góry i wybrzeże oceanu. Jej dopływy płyną często w głębokich kanionach, z porohami i wodospadami.
Wzdłuż rzeki rosną gęste lasy (liściaste i iglaste, w tym wiecznie zielone) z bogatym poszyciem i dość liczną zwierzyną: huemule, pumy, lisy i malutki, niezwykle płochliwy jelonek zwany pudu. Rio Simpson jest jedną z najbardziej popularnych rzek chilijskich do wędkowania – obfitość pstrąga tęczowego i łososia. Dla turystów atrakcją są kajaki i rafting oraz piesze lub konne wyprawy na przyległe tereny.
Jesienne kolory obsiadły rzekę po obu stronach.
Z dala, za żółtymi drzewami, majaczyła skała zwana Piedra del Indio. Gdy się jej uważnie przyjrzeć i zdjęcie powiększyć,
można zobaczyć na pionowej ścianie zarys twarzy Indianina. Paręset metrów dalej, na rozległej równinie tkwi ogromny kawał skały zwanej Szczęściarzem, gdzie lokalesi organizują sobie grilla z muzyką. Idylliczny krajobraz brzegów rzeki psuły typowe widoki rozpanoszonej cywilizacji bezmyślności – porozrzucane śmieci, butelki i opakowania. Ziemia jest cierpliwa. Ciekawe jak długo jeszcze.
Rezerwat
Gdy podjeżdżaliśmy stromą drogą do rezerwatu, zerwał się mocny wiatr i temperatura spadła do dziesięciu stopni. Z wysoka, zoczyłem na stoku ciekawy architektonicznie dom. Sadząc po wyglądzie należy zapewne do zamożnych ludzi.
Zameldowaliśmy się u strażników parku opłacając wstęp
i pojechaliśmy w kierunku laguny Verde.
Droga była znacznie lepiej oznaczona niż trzy lata temu. Co pewien czas, pomiędzy prześwitami
i polanami, wyłaniała się panorama okolic miasta.
I zaczęły się kępy bambusów przy drodze.
Dojechaliśmy do parkingu i stamtąd piechotą dotarliśmy na punkt widokowy.
Natknęliśmy się na nim na parę starszych Amerykanów z Oregonu, którzy przemierzali trasę podobną do naszej. Do Puerto Natales przypłynęli wycieczkowcem, po uprzednim opłynieciu przylądka Horn. Zazdrościłem im widoku przylądka, który mnie fascynował od młodzieńczości, gdy wczytywałem się w opisy żeglarzy opływających Horn i walczących z 60-tkami (wiatry sztormowe na szerokości geograficznej płd. 60°) w cieśnienie Drake’a. Prawdziwą zazdrość wzbudzili we mnie opowieściami o wielkich i pięknych dzięciołach Magellana, z zadziornym czerwonym czubem, które napotkali trzykrotnie. To ptaszysko nieustannie się przede mną chowało.
Cały teren był dobrze zagospodarowany, z drewnianymi poręczami (na jednej siedziało wielkie kocisko),
oznaczeniami gatunków drzew i krzewów.
Niektóre sosny miały ospowatą korę,
inne pokrywał przedziwny mech na pniu i gałęziach, a także można było natrafić na obfite kożuchy porostów. W wielu miejscach na ziemi leżała gruba warstwa starych igieł.
Te leśne dodatki tłumiły dźwięki i chodziło się tam niemal bezszelestnie.
Podążyliśmy w kierunku laguny. Niedaleko parkingu postawiono drewniane domki, z drewnianymi stołami w środku i małym żeliwnym piecem.
Na zewnątrz stały grile lub widniały kamienne kręgi dla rozpalenia ogniska. Wokół laguny prowadziła droga,
wśród dość gęsto rosnących drzew, miejscami z wykrotami i stromizmami.
W wodzie pławiły się tutejsze moczarki,
do laguny spływały strumyki, tworząc niekiedy małe bagniska i moczary.
Odbyliśmy półgodzinny spacer, po czym wjechaliśmy na dalszą część samochodowej drogi, zatrzymując się w miejscach widokowych.
O zachodzie słońca nagle niebo się wyklarowało
i ostatnie zdjęcie okolicy w pełni zaświadcza o jej urodzie.
Droga powrotna była terenówką. Wąskie i piaszczyste parowy, strome podjazdy i karkołomne zjazdy. Bez napędu na cztery koła nie dalibyśmy rady. Na ostatnim wzniesieniu natrafiliśmy na araukarie,
które są niesamowitymi drzewami.
Całkiem nie z tej epoki.
Wieczór
Zostawiliśmy auto przed hotelem i poszliśmy do rynku, by coś zjeść. W jednej z ulic dorynkowych trafiliśmy na uroczą knajpę o nazwie „Historico Ricer”, która działa od 33 lat. Pomysłowy i przytulny wystrój,
wygodne siedzenia i kanapy, mieszane towarzystwo – miejscowi i gringos, czyli turyści. Miejsca do siedzenia na zewnątrz, na piętrze sala z lokalnymi pamiątkami, historycznymi zdjęciami i krótkimi informacjami o mieście i okolicach. Wybór dań imponujący – od specjałów lokalnych, włącznie z grillowanym mięsem, do włoskich (różne rodzaje pizzy i spagetti) i arabskich – bite 17 stron menu. Karta win wprost zachwycająca. Zamówiłem sobie pieczoną jagnięcinę, z jarzynami i ziemniakami oraz butelkę wina – Tellier – merlot z roku 2005. W karcie widniało ostrzeżenie, że od zamówienia do podania upływa sporo czasu. Ale w chilijskich restauracjach zawsze się nieco czeka. Oczekiwanie upływa na podjadaniu smacznego pieczywa ze smakowitą, ostrą sałatką w glinianej miseczce, zwaną Pebre. Składa się na nią koriander, posiekana cebula, czosnek, olej z oliwek i ostra papryka aji. Kiedy dodaje się posiekane drobno pomidory, nosi nazwę chancho en piedra. Jedzenie jest zawsze świeże i przygotowywane na bieżąco. Żadnych mikrofalówek czy innych diabelstw. Jest w Chile oczywiście zachłanny McDonald’s, schlebiający lokalnym smakom, ale gdzie mu tam do empanady z mięsem lub serem. To co mi podano do jedzenia i picia w „Ricer”, to była symfonia! Propozycja deseru mnie dobiła, tak byłem pełen. Zgodziłem się tylko na kawę.
Właścicielką restauracji jest Miriam Chible, wdowa z czwórką dzieci, rodowita mieszkanka Coyhaique, bardzo energiczna i przedsiębiorcza. Członkini niedawno powstałego Prezydenckiego Komitetu Doradczego do spraw Regionalnego Rozwoju i Decentralizacji. Działa w Komitecie na rzecz niezależności energetycznej regionu Aysen, skupiając się na wykorzystaniu niekonwencjonalnych źródeł energii. Opracowuje wraz z innymi osobami kierunki rozwoju ekonomicznego, włącznie z decyzjami co do sposobu zaopatrywania regionu w żywność, tak aby uzyskać całkowitą niezależność. Będąc osobą praktyczną i chcąc dać dobry przykład, na dachu swej restauracji zainstalowała 24 panele słoneczne. I już znalazła w Coyhaique pierwszych naśladowców.
W wielu regionach świata ludzie domagają się autonomii i chcą brać sprawy lokalne w swoje ręce. Ów ruch szczególnie pobudza nieudolność i korupcja rządów. Paternalizm i klientelizm, zadawnione sprawy, nierozwiązane konflikty, a nadto nie przywracanie autochtonom ich godności. Po wyjściu z restauracji napotkałem dwa miejsca, niejako symboliczne dla tego regionu. Pierwszym były napisy na murze: „Nie dla Endesy. Aysen bez zapór wodnych”. A pod spodem „Uwolnić więźniów politycznych Mapuche”.
Drugim, parę przecznic od rynku, podświetlony szklany dom.
W hotelu uzupełniłem notatki i skopiowałem zdjęcia. Na Internecie szukałem dodatkowych informacji o jutrzejszej trasie. Bowiem pierwsza część, krótki odcinek pomiędzy Coyhaique a Puerto Chacabuco, skąd w 2011 roku popłynąłem promem wzdłuż wysp i fiordów do Puerto Montt, jest mi ogólnie znana. Potem zaczyna się dla nas teren dziewiczy – przemierzenie lądem tego samego odcinka, który przebrnąłem oceanem, z parodniowym wypadem znów do Argentyny.