Rio Tranquilo
Późny ranek połączył się z ubiegłym wieczorem w szarościach chmur i rozwłóczonych mgieł wokół domku. Przelotne deszcze malowały tęcze różnej wielkości i długości trwania.
Odczucie tkwienia w kołysce gęstniejącego powietrza. Spacer nad jeziorem był poruszaniem się w jednakiej strukturze utkanej z nieba, wody i ziemi.
Wrażenie zawieszenia. Tak jakby dzień nie mógł się zdecydować – zacząć się czy jeszcze zaczekać…
Oba warsztaty samochodowe były jeszcze zamknięte. Na ulicy nad jeziorem pustawo. Poszliśmy na krótką przechadzkę w czasie której nagle, z bocznej drogi, wypadła dorodna świnia i milcząco pokłusowała przed siebie.
W południe nadjechał autobus Don Carlosa z Cochrane.
Chmury dalej nisko orały pasma gór, lecz na szczęście nie padało.
Zaszliśmy coś zjeść do Al Paso. Pojawiła się dwójka, nieco pomoczonych i zmierzwionych, młodych rowerzystów.
Okazali się parą z Vancouver, przemierzającą rowerami chilijską Patagonię. Wymieniliśmy się opowieściami o tym co warto zobaczyć, bo doświadczeniami, gdy się jest w innego rodzaju pojeździe, wymienić się trudno. Auto jest w podróży wygodnym domem na kółkach, ale środowiskiem zamkniętym – metalową puszką, która często odcina nas od smaków i zapachów otoczenia. Widoki zapamiętywane w ruchu mają inną jakość. Mijają i blakną szybciej. Dlatego ważnym jest jak się autem poruszamy. Pędzenie z jednego miejsca w drugie i oglądanie przez szybę staje się namiastką. Należy w miarę często stawać, by zanurzyć się na pewien czas w danej okolicy.
Około pierwszej zaczęła przebijać niebieskość. Pojechaliśmy do warsztatu, gdzie na podwórku przywitał nas kogut z całkowicie wystrzępionym ogonem.
Domek właściciela, z pionową oblicówką drewnianą i pochyłym dachem z blachy falistej, wyglądał ubogo, przez co jeszcze większy kontrast stanowiła pokaźna antena satelitarna.
I do tego domku wnosił akurat z żoną zakupione w mieście nowiutkie meble. Koło zamontował nam solidnie, pobrał trzy tysiące pesos (niecałe sześć dolarów kanadyjskich) i ruszyliśmy w drogę. Tym razem niebo zgęstniało, wiatr się zerwał i niebieskość nabrała groźnego odcienia.
Przejechaliśmy wzdłuż długiej i wąskiej zatoki usianej wysepkami.
Minęliśmy przedwczorajsze, feralne miejsce, potem farmę z alpakami
i wjechaliśmy w las.
Droga zeszła w głąb doliny rzeki Murta. Do Cero Castillo mieliśmy 97 km, do Coyhaique 191.
Mapka z Internetu
Cały czas jechaliśmy niedaleko rzeki,
co pewien czas wspinając się i przedzierając koło nieprzyjemnych rumowisk,
nie zabezpieczonych murami oporowymi lub siatkami.
Carretera Austral skręciła ostro na wschód i zostawiliśmy Murtę za sobą.
Koło laguny Cofre wjechaliśmy w wąską dolinę rzeki Cajon (Portezuelo Rio Cajon). Napotkaliśmy gaucho z psem
i gdy minęliśmy most w dole, nad wąskim dopływem rzeki Ibanez,
krajobraz popadł w swoistą malignę. Stał się rozwłóczony, postrzępiony i pełen tajemniczych zwidów.
Przesycony wilgocią i zraszany przelotnymi deszczami.
Rzeka niosła szarość przetykaną srebrem, by w niektórych miejscach przechodzić w szmaragd i jasny fiolet.
Nagle zauważyłem mały domek, przycupnięty na polance, na stoku doliny. Uderzyła mnie jego znikomość w rozległym krajobrazie, z zanikającymi na horyzoncie pasmami gór.
Samotność jest pozorna, bo stąd do osady Villa Cerro Castillo jest zaledwie półtorej godziny jazdy. Lecz droga szutrowa, okresowo zamykana zimą. Być może jest to tylko letni domek.
Posuwaliśmy się teraz wzdłuż Rio Ibanez.
Na zjeździe zamajaczył w dali otulony chmurami szczyt Cerro Campana (2194 m n.p.m.).
Zza chmur i mgieł po lewej, pokazywały się szczyty pasma Cerro Castillo.
Po prawej, jaśniejszej stronie nieba, ukazał się Cerro Sin Nombre (2250 m n.p.m.).
Przystanęliśmy obserwując parę dzięciołów, która niezwykle zaaferowana wpatrywała się w poszycie koło krzaków i co chwila kogoś tam dopadała.
Cerro Castillo
Za kolejnym skrętem pierwszy znak osady Castillo,
za nim ostry zjazd,
następny łagodniejszy i na dnie skalnej doliny tablica: Bienvenido a Villa Cerro Castillo.
Wjechaliśmy w niezwykle wąski odcinek idący zakosami w dół i znaleźliśmy się na moście,
w słynnym Quebrada del Diablo (Diabelski wąwóz), jednej z największych mordęg dla rowerzystów na Carretera Austral.
Za dziesięć minut byliśmy w Castillo.
Znajoma restauracja, gdzie się posilałem w 2011 roku, była dziś zamknięta. Niedaleko druga – La Querencia, pod którą sobie truchtał kurczaczek.
Zjedliśmy niezły obiad i poszliśmy na mały spacer. Jakże wszystko wyglądało inaczej trzy lata temu.
W sierpniu 2011, w pełni chilijskiej zimy, miałem niezwykłą podróż busikiem po ośnieżonych drogach siódemki.
Zdjęcie z 2011
W dolinach grząskie drogi były nieraz pozalewane strumieniami. Wokół wiecznie zielone, liściaste drzewa, w śnieżnych czapeczkach na listkach. Niezwykły widok, tym bardziej, że wyszło wtedy słońce i wszystko się skrzyło. Wyżej, na stokach, czasem całkowicie bezlistne drzewa, a ponad nimi ośnieżone góry.
Zdjęcie z 2011
Miejscami brnęliśmy w śniegu, raz nawet musieliśmy wysiąść, by odciążyć busika. Podziwiałem sprawność kierowców, bo rankiem, na drodze do Cochrane, natrafiliśmy na ciężarówkę wiszącą na zakręcie, z połową naczepy nad przepaścią.
Castillo założone zostało w 1966 roku. Osada pionierska, dlatego na głównym placu widnieje pomnik wędrowca z psem.
Nie ma maszyn bankowych, pralni, apteki i poczty. Jest mała stacja benzynowa (do niedawna benzynę sprzedawano w butelkach) i dwóch mechaników samochodowych. W pełnym sezonie (styczeń – luty) działa biuro turystyczne, przez cały rok stanowisko medyczne, kawiarnia internetowa, parę miejsc noclegowych i restauracji. Noclegi od 6 do 16 dolarów US; większość tanich hoteli nie jest zamykana na klucz.
Cerro Castillo, wspaniale położone, stanowi miejsce wypadowe do okolicznych atrakcji. Cztery kilometry na południe jaskinia Paredon de las Manos, z naskalnymi rysunkami – odbicia dłoni, rysunki zwierzat, głównie guanaco. Była używana dla celów rytualnych, od wieku VIII do XVII. Las – Bosque Muerto, spopielony po erupcji wulkanu Hudson, można zobaczyć 27 km na południe od osady. Jeszcze dalej, drogą X- 65 dociera się do miasteczka Puerto Ingeniero Ibañez, leżącego w małej zatoce jeziora Carrera, które jest centrum sztuki garncarskiej, produkcji skór i ma wiele inspektów warzywnych (szklarnie). Niedaleko Ibanez są rysunki naskalne i największy w Patagonii cmentarz Indian Tehuelche.
Główną atrakcją jest rezerwat narodowy Cerro Castillo (niektóre źódła podają, iż ma nawet około 180 tys. hektarów powierzchni),
Schemat z Internetu
gdzie góruje pasmo Cerro Castillo o bajkowych kształtach, ze sterczącymi ze śniegów iglicami do wysokości 2675 metrów.
Zdjęcie z Internetu
W dolnych rejonach, pokrytych w większości gęstym lasem lengi i ñire z domieszkami sosen, można napotkać błękitne laguny.
Zdjęcie z Internetu
Pasma gór ku wschodowi przekraczają granicę z Argentyną. Okolica obfituje w liczną zwierzynę – pumy, guanaco, huemule, lisy, skunksy, parę gatunków dzikich kotów oraz kondory, orły i zielone papugi zwane cachaña.
Poprzez góry prowadzi 45 kilometrowa trasa piesza (3 do 4 dni, opłata za wstęp 6 dol. US, wstęp do parku jest od strony laguny Chinguay; na trasy krótsze opłata dwóch dolarów). Rezerwat otwarty jest przez cały rok, trasę zimową (maj – wrzesień) można przebyć na nartach, ale należy mieć doświadczenie w zimowych wyprawach, bowiem opady śniegu sięgają nieraz do dwóch metrów wysokości. Z kolei wiosną i jesienią obfite opady powodują gwałtowne przybieranie strumieni i występują silne wiatry wraz z opadami śniegu w wyższych rejonach, wokół szczytów. Z Cerro Castillo można wyruszyć na te trasy także konno. W każdym wypadku zaleca się posiadanie GPS-u, radia lub komórki. Dodatkowe informacje można znaleźć na stronie Sendero de Chile (Szlaki w Chile): www. Senderodechile.cl
Po posiłku w dalszą drogę Carreterą na wschód. Była już niemal siódma, zaczęliśmy podjeżdżać długim podjazdem za osadą i asfalt się nie kończył na rogatkach, ale wiódł dalej. I to jaki! Gładki, z porządnymi umocnieniami, dobrze oznakowany. Ze zdumieniem i zaskoczeniem odkryłem, iż to ta sama, karkołomna trasa sprzed trzech lat, gdy droga nie miała żadnych zabezpieczeń i tylne koła busika czasem uciekały na boki. Kolejne rozczarowanie dla Seweryna, ale gdy zaczęliśmy wjeżdżać na wielką serpentynę, pogrążył się w zachwycie. Po niespełna dziesięciu minutach osiągnęliśmy punkt widokowy nad rozległą doliną i spędziliśmy tam paręnaście minut. Zrobiłem zdjęcia serpentyny,
jej świetnych umocnień,
a potem oddałem się kontemplacji fantastycznego krajobrazu, którego kolorystyka ciągle się zmieniała, niemal co minutę.
Zaczęło popadywać, wskoczyliśmy do auta i poprzez kolejne przewężenie na drodze – Portezuelo Ibanez,
posuwaliśmy się ku północy,
wśród kolorowych drzew
i równie kolorowych warstw skał osadowych.
Po pewnym czasie góry się rozsunęły, dolina poszerzyła i wjechaliśmy w lekko pofalowane wzgórza.
Ku Coyhaique
Z prawej dobiegła droga 245, która prowadzi do Argentyny i przejścia granicznego Paso Heumules. Pięć kilometrów za przejściem miasteczko Balmaceda ze sporym portem lotniczym. Tutaj wylądowałem w roku 2011, po locie nad Patagonią z Punta Arenas. Był to przelot jak nad powierzchnią Marsa. Ponad zawiłymi wzorami i deseniami.
Zdjęcie z 2011
Pasma górskie, kratery wulkanów, pola lodowcowe
Zdjęcie z 2011
i łyskające rtęcią jeziora,
Zdjęcie z 2011
a wszystko oplecione nitkami rzek. Sądziłem wtedy, że zapewne takie odczucia będą mieć w przyszłości astronauci nadlatujący do lądowania na innej planecie. Z tą zasadnicza różnicą, iż moja planeta była mi znana i wiedziałem gdzie wyląduje i co mnie czeka. Czekał na mnie tasówkarz, który dowiózł mnie do Coyhaique, do hotelu. Tam zacząłem pisać mój pierwszy dziennik patagoński. Po awarii komputera przepadł bezpowrotnie, tak jak 90% zdjęć z tamtej podróży
Na rozległej równinie ukazały się, zapakowane w plastykowe powłoki, bele siana do podkiszenia.
Obaj jednocześnie stwierdziliśmy, że okolica łudząco przypomina krajobraz i kolorystykę nieba na Islandii, gdzie byliśmy dwa lata temu.
Przed ósmą zjazd w dolinę rzeki Simpson,
znajomy podjazd pod górę przedmieściami Coyhaique.
Próbowałem dojechać z pamięci do naszego hotelu, który zamówiłem przez sentyment do pobytu tam trzy lata temu – hosteria Coyhaique. Nieco drogi, ale urokliwy, z pięknym ogrodem wokół.
Lecz po wjeździe do miasta, w plątaninie ulic od razu się zgubiłem. Seweryn zaczął nieco marudzić i nagle błysk – jest! Jest znajome miejsce – sala sportowa. Stamtąd było jak po sznurku. Pojechaliśmy w lewo, koło ukończonego już pięknego hotelu z kasynem, w prawo, w ulicę Magallanes i zaparkowaliśmy w podwórku przed frontem hotelu. Seweryn się nagle zjeżył i zaczął wybrzydzać, że na pewno tu za drogo, że chce taki domek jak w Rio Tranquilo, czemu wybrałem to miejsce. Dobił mnie stwierdzeniem, iż powinniśmy poszukać czegoś innego, tańszego. Odrazu zepsuł mi sentymentalny nastrój i obrzęd przywoływania wspomnień. Zbeształem go, lecz gdy usłyszał w recepcji, iż nocleg na dwie osoby, ze śniadaniem, będzie kosztował 90 dol.US, podjął dalszą część jęczącej litanii. Tym razem, zły za popsucie mi nastroju, zwymyślałem go, jednocześnie przypominając, iż się zobowiązałem, że w niektórych miejscach będę pokrywał całkowicie koszty pobytu. Bądź co bądź, Seweryn był jedynym kierowcą i przemierzał setki kilometrów, co wiąże się ze sporym wysiłkiem. Ponadto, ma mniejsze ode mnie dochody, przeto jako przyjacielowi wypada mu pomóc. Lecz Seweryn wpadł w jakąś posępność i się dodatkowo obraził.
W recepcji była ta sama miła i ładna kobieta, co trzy lata temu i na dobitkę sobie przypomniała mój dwukrotny pobyt sprzed trzech lat – stąd wyskoczyłem busikiem do Rio Tranquilo i Cochrane i po trzech dniach wróciłem. Zostawiłem Seweryna samego w pokoju i poszedłem na kolację do restauracji naprzeciw hotelu. Po kolacji krótki spacer, z odwiedzeniem hotelu z kasynem. Należy do sieci zupełnie nowych hoteli, w którą zainwestowało paru bogatych ludzi z Santiago. Nazywają się Hotel Dreams Patagonia, zbudowane są z betonu, kamienia i drewna, z bardzo ładnym i eleganckim wystrojem wnętrz. W każdym hotelu (w sześciu miejscach Patagonii, m.in. w Punta Arenas) jest kasyno z artystycznymi występami, dyskoteka, sala konferencyjna, spa i restauracja serwująca lokalne potrawy. Z ciekawości zaszedłem zapytać o ceny noclegu. Tego dnia dwuosobowy pokój był w cenie 123$ US, zaledwie 33 dolary drożej, ale jakaż różnica. Bo hosteria zubożała, bardziej zaniedbana niż trzy lata temu. Domaga się odnowienia a jest tak pięknie położona. Dziesięć minut spacerem do centrum i około godziny drogi do narodowego rezerwatu Coyhaique.
Połączenie internetowe działało i przy akompaniamencie pochrapywania Seweryna sprawdziłem maile i porobiłem notatki z dzisiejszego dnia, które ukończyłem około drugiej w nocy. I tak, jak trzy lata temu, zasypiałem w ciszy przerywanej jedynie okresowymi poszumami wiatru