Noc rozkołysana, lecz przeżyłem ją spokojnie. Wykańcza mnie zapach mazutu. Jeden z mechaników pocieszył mnie, że niedługo nie będzie tak intensywny. Nadto się przyzwyczaję. Nie mogłem niestety przyzwyczaić się do miejsca w jadalni i postanowiłem zjeść śniadanie w salonie, na rufie. Pomysł okazał się fortunny.
Po śniadaniu w pogodnym nastroju wyszedłem na pokład i zrobiłem parę zdjęć oceanu. Zdumiała mnie niezwykła szybkość zmian koloru wody, zależna od sytuacji na niebie. Oto owe zmiany w obiektywie Olympusa, zdjęte w przeciągu ośmiu minut!
Obszedłem pokład,
dochodząc od dziobu
do rufy, gdzie zgrupowano zodiaki
i wróciłem do środka. Na korytarzu, prowadzącym do salki bibliotecznej, znalazłem informacje o naszych przewodnikach umieszczone, wraz z ich zdjęciem, za szkłem w ramce.
Szef przewodników – naukowców naszej ekspedycji, Sebastian Arrebola, ukończył studia turystyczne w Buenos Aires, po których przez rok trenował wspinaczkę w argentyńskich Andach. Potem osiadł w Ushuaia, gdzie stał się przewodnikiem (wolnym strzelcem) po Tierra del Fuego, pracując dla różnych organizacji turystycznych. Odbył szereg morskich rejsów zajmując się obserwacjami kolonii zwierząt na krańcach Ameryki Południowej, a także żeglował w wielu miejscach świata, między innymi opływając przylądek Horn i penetrując Morze Śródziemne. Od roku 2002 spędził dwa lata w Anglii na treningach przygotowujących go do przetrwania na morzu, włącznie z kursem radiooperatora i pierwszej pomocy. Ostatecznie wyspecjalizował się w turystyce polarnej i zagadnieniach ekologicznych. Poza rejsami na wodach Antarktydy odbył rejsy w kanadyjskiej Arktyce, gdzie przepłynął słynne Przejście Północno-Zachodnie. Jest ponadto wykładowcą w dziedzinie geografii, biologii i historii Antarktydy oraz operatorem zodiaka. Wydał książkę o Antarktydzie. Od 2005 jest asystentem szefa lub szefem ekspedycji na „Ushuai”.
Biolożka, Maria Constanza Marchesi, zwana Katą, pochodzi z Mar del Plata i od najmłodszych lat była zafascynowana morzem, za sprawą książek i opowieści Jacques Cousteau. W 2002 roku rozpoczęła studia biologiczne i w pięć lat później specjalizowała się w dziedzinie ssaków morskich. Obecnie mieszka w Ushuai, gdzie jest nauczycielką specjalnego programu dla dzieci (od kwietnia do listopada), kontynuując swoje studia biologiczne i przygotowując doktorat na temat zachowań orek antarktycznych. Od 2012 roku jest członkinią ekspedycji na „Ushuai”.
Alejandro Fazzio Welf, zwany Alexem, dzieli swój czas pomiędzy dwa miejsca – Ushuaię i Barcelonę. Ukończył studia turystyczne i ma przeszło 20 lat doświadczeń w różnych dziedzinach turystyki. W latach 1990-1997 był przewodnikiem w rozmaitych miejscach Argentyny, a także Brazylii, Chile, Paragwaju i Urugwaju. Od 1999 roku pracuje dorywczo, jako przewodnik w Narodowym Parku Tierra del Fuego. Jego pasja do natury zawiodła go aż do Południowej Afryki, gdzie prowadził grupy safari w parkach narodowych, od 2004 do 2009 roku. Po tych doświadczeniach kolejną pasją stało się fotografowanie natury. Alejandro intensywnie podróżował po Europie, gdzie pracował m.in. w krajach Bałtyckich. W 2010 odbył samotną podróż dookoła świata, w rok później dołączył do grupy przewodników na „Ushuai”. Dodatkowe pasje, tego zaiste wszędobylskiego człowieka, to podróże, trekking w górach, snowboarding i stałe uzupełnianie swojej wiedzy na temat historii danego kraju, oraz flory i fauny.
Valeria Otero Faus z Buenos Aires była turystyczną przewodniczką. W roku 2007 wylądowała w El Calafate (byłem tam w roku 2011 i zamierzam być tam ponownie w tym roku), gdzie połączyła pasję turystyczną z ochroną środowiska. Dodatkowo zainteresowała się podróżami rowerowymi i po powrocie do Buenos Aires była przewodniczką rowerową po mieście. W 2009 przygnało ją do Ushuai, gdzie stała się przewodniczką morskich ekspedycji poprzez kanał Beagle. Te ostatnie doświadczenia, wzbudziły w niej jeszcze większe zainteresowanie zagadnieniami ochrony środowiska i skłoniły ją z kolei do penetracji Antarktyki. W 2012 dołączyła do ekspedycji na „Ushuai”. Jej inne pasje to fotografia, muzyka i taniec, głównie tango milonga.
Pablo Petracci studiował zoologię w La Plata, specjalizując się w ekologii morza i wód lądowych oraz ochronie migracji ptaków. W 2003 roku był głównym koordynatorem specjalnego programu ochrony migracji ptaków w argentyńskim oddziale WWF (Światowego Funduszu Dzikiej Przyrody). Jest obecnie konsultantem w argentyńskim Sekretariacie Ochrony Środowiska. W latach 2002 i 2004 pracował na Alasce dla Urzędu Geologicznego i Biura Parków Narodowych w USA. W tamtym czasie dokonywał dodatkowych studiów nad migracją ptaków w Arktyce, dla potrzeb kanadyjskiego Królewskiego Ontaryjskiego Muzeum w Toronto.
Przez 10 lat był asystentem zoologii na uczelni w La Plata i koordynował krajowe projekty nad migracją ptaków i ochroną zagrożonych gatunków. Od 2011 jest przewodnikiem ornitologicznym i historii naturalnej dla grup w Boliwii, Brazylii, Chile i argentyńskiej Patagonii. Opublikował przeszło 40 artykułów naukowych w czasopismach specjalistycznych, krajowych i międzynarodowych oraz wydał pięć książek. Brał udział w wielu kursach i konferencjach naukowych. Pasje: fotografowanie natury, żeglarstwo i kajakarstwo (spenetrował kajakiem wiele patagońskich jezior i rzek). Od roku 2007 udziela się w antarktycznych ekspedycjach „Ushuai”.
Ostatnią w galerii jest Niemka, Natasha Mier, nauczycielka matematyki i biologii w Bremie. Studia ukończyła na uniwersytecie w Hamburgu, w roku 2011. Od najmłodszych lat żeglowała po Bałtyku, lecz już jako studentka biologii była zafascynowana rejonami antarktycznymi i marzyła o dotarciu na siódmy kontynent. Marzenie ziściło się po raz pierwszy w roku 2011 i uczestnictwo w grupie przewodników na „Ushuai”, jest bodajże jej drugą podróżą na Antarktydę.
Poszedłem na herbatę do salonu i tam odbyłem dość długą konwersację z Andreasem. Rozmowę przerwał nam okrzyk “Orki! Orki!”, więc porwaliśmy aparaty i na pokład. Orki, podobnie jak pływające foki i pingwiny, przemieszczały się z niezwykłą szybkością. Wymęczony morską chorobą nie miałem nadto dobrego refleksu. Wynik – zero dobrych ujęć, zdjęcia skasowałem. Gdy zbliżaliśmy się do Szetlandów Południowych zauważyliśmy w oddali pierwsze wieloryby.
Lunch zjadłem ponownie w salonie i poczułem się o wiele lepiej. Po nim godzinna sjesta i po niej udałem się na pokład, tym razem z Canonem. Nikon i Olympus pozostały w kabinie. Ocean zszarzał. Przechyły trwały dalej i nagle zauważyłem pierwszy płat lodu.
Potem błyskawicznie, z wystawioną nad wodę płetwą grzbietową, przemknęła orka.
Ocean zamglił się znacznie i niewyraźnie ukazała się spora góra lodowa.
Za chwilę następne, znacznie lepiej widoczne.
Koło burty przemknęła wielka mewa zwiastująca bliskość lądu.
I rzeczywiście, za parę minut z mglistej zawiesiny wychynęły kontury wysp należących do archipelagu Południowych Szetlandów.
Archipelag zawiera 11 większych wysp (największe Króla Jerzego i Livingston) i kilka mniejszych. Mają w sumie przeszło 3 600 km² powierzchni i prawie 90% z nich pokrytych jest stałymi lodowcami. Rozciągają się równolegle do Półwyspu Antarktycznego, na przestrzeni 450 kilometrów. Na krańcach północno-wschodnich lokują się dwie wyspy: Elephant (Słoniowa – z racji gatunku fok słoniowatych) i Clarence, na której wznosi się najwyższy szczyt Szetlandów Góra Irvinga (2300 m n.p.m.). Kraniec południowo-zachodni tworzą także dwie wyspy: Smith’a i Low (Dolna).
Ocean się znów rozhulał i rozkołysał statek na wodzie.
Jakieś majaki wysepek w oddali,
lecz wiatr niekiedy rozwiewał mgłę i odsłaniał mini archipelag Aitcho, nazywany czasem grupą Aitcho.
Zawiera osiem małych wysp i podwodne skały. Leżą na wprost cieśniny Angielskiej i są wolne od lodu. Dlatego, tak jak na wielu innych wyspach Szetlandów Południowych, krzewi się tutaj roślinność tundrowa: mchy, porosty i algi.
Stanęliśmy na wprost wyspy Barrientos.
Od wody ciągnął zimny i wilgotny chłód. Podano komunikat o odprawie przed pierwszym lądowaniem. Przebieranie się w kabinie, założenie gumowców i kamizelki ratunkowej, zapakowanie do plecaka aparatów, plecak do plastykowej torby z zamkiem błyskawicznym i na pokład. Z rekonesansu powraca jeden z marynarzy
i za chwilę pierwsze zodiaki już są na wodzie.
Schodzimy po trapie w dół do naszego i pędzimy do brzegu Barrientos.
Zodiak jest bardzo sprawny, łatwy w manewrach i prowadzony pewną ręką marynarza. Za chwilę lądowanie i po raz pierwszy postawiłem stopę w Antarktyce. Piąty kontynent w mym życiu. Do „zdobycia” pozostała Azja i Australia.
Na brzegu wylegiwała się foka słoniowa (elephant seal),
na stoku tkwiło stado pingwinów białobrewych (gentoo).
W oddali widziałem pasażerów wspinających się ku innej kolonii pingwinów.
Przy zodiakach stała Kata Marchesi i robiła zdjęcia.
Pingwiny dreptały pospiesznie we wszystkie strony.
Bez obaw przechodziły blisko nas, tym bardziej, że to my mieliśmy im zawsze schodzić z drogi. W pewnej chwili natknąłem się na ich kamienne gniazdo.
Znoszą kamienie z okolicy trzymając je w dziobie i układają w spory krąg. Potem pokazały się pingwiny maskowe (stripe).
Setki pingwinów stały na wielkich stokach, miejscami pokrytych zielonkawym mchem.
Przysiadłem na kamieniu i przyglądałem się niecodziennym widokom. A było na co patrzeć… Niektóre osobniki podchodziły całkiem blisko.
Para białobrewych miała takie miny jakby wymieniała uwagi na temat turystów.
Odbywały się gonitwy, gwałtowne dialogi połączone z domaganiem się jedzenia
i karmieniem
i ponowną prośbą o karmienie.
Co chwila rozbrzmiewały pokrzykiwania i trwały dostojne wędrówki, poprzez zabłocone i cuchnące odchodami terytorium wielkiej kolonii. Czasem można było natrafić na spokojną młodzież
lub młodziana, który się akurat pierzył, czyli zmieniał pokrywę piór, wchodząc w dorosłe życie.
Podchodziliśmy na wysoki i śliski stok w przenikliwym wietrze i temperaturze jednego stopnia. Z góry, dobrze widoczne były setki pingwinów na innym brzegu wyspy,
nasz statek z dobijającymi doń zodiakami
i inny zodiak, płynący akurat po naszą grupę.
Pierwsza myśl – jak ludzie tu wytrzymywali w XIX wieku, ba, zimowali lub wędrowali po utracie statku? Jaki musieli mieć hart ducha i determinację. Pustka wody, skał i nieba, wszystko smagane wiatrem i falami, kraina przedziwnych zwierząt, bezdrzewna, bez roślin, jeno mchy i porosty. I śnieg pod różnymi postaciami. Z deszczem – najbardziej nieprzyjemny, gęsty, wręcz o zawiesistych płatkach. Zmrożony, kłujący igiełkami lodu. W formie brył lodu i nacieków na skałach. Wielkie bariery lodowe, lodowce spływające z gór i cielące się lodowe góry. Szalony taniec wiatrów, jakże często wiejących niemal nieustannie wokół Antarktydy, bo oceany w tej strefie nie napotykają przez setki kilometrów żadnych barier – lądów, a przede wszystkim gór.
Wracając, przeszedłem koło tej samej foki słoniowej – dalej wypoczywała.
Z zodiaka ostatnie zdjęcie Barrientos, ze stojącymi na skałach mieszkańcami tej wyspy.
Zerwał się wiatr i gdy wracaliśmy poczułem, iż za lekko się ubrałem od góry. Przemarzłem.
Na pokładzie rozgrzałem się gorącą czekoladą, wziąłem także ciepły prysznic. Wycieczka jednak dobrze na mnie podziałała. Obiad zjadłem wreszcie w jadalni, dzieląc stół, między innymi z dwoma Argentyńczykami.
Doktor Norberto Muller z Buenos Aires, emerytowany naukowiec, błyskotliwy i o wielkiej wiedzy, dobry gawędziarz, pracował także w agendzie ONZ. Z jej ramienia przebywał parę tygodni w Polsce i parę miesięcy w Rosji, w czasach komuny. Jego przyjaciel w średnim wieku, Ricardo, z dużym poczuciem humoru i latynoskim temperamentem, jest nauczycielem biologii w liceum. Łamanym angielskim zgadał się ze mną na temat blasków i cieni zawodu nauczyciela w liceum, wśród tzw. hormonków. Lecz podobnie jak ja, widzi więcej blasków tego zawodu niż cieni. Ja szczególnie, bo uczę w liceum tylko dla dziewcząt, które nazywam wdzieczątkami. Większość ma niestety fatalne dziury w wykształceniu geograficznym, włącznie z nieumiejętnością rozróżniania kierunków świata, co tym bardziej żałosne, bo Toronto na kierunku południowym ma niezmiennie jezioro Ontario. Señor Ricardo jest nadto świetnym biologiem i już w czasie pierwszego lądowania wykrył pod kamieniem jakiegoś robaka. Życie ma niesamowitą zdolność do…. życia.
Gdy przepłynęliśmy wąski, Angielski kanał, pomiędzy szetlandzkimi wyspami Robert i Greenwich i wpłynęliśmy na wody cieśniny Bransfield’a, kołysanie wyraźnie zmalało. Cieśnina jest znana także pod nazwą podmorskiej rynny Bransfield i ma około 400 km długości. Powstał tu tzw. ryft, utworzony na skutek procesów tektonicznych około 4 milionów lat temu. Jest dalej aktywny i dlatego występują trzęsienia ziemi i wulkanizm oraz powulkaniczne, podwodne morskie góry, często pojedyncze. Nie tylko one są niebezpieczne dla żeglugi, lecz głównie góry lodowe. W listopadzie 2007 roku wycieczkowiec m/s „Explorer” zderzył się z górą lodową i zatonął. Na szczęście nikt nie odniósł obrażeń i zdołano uratować wszystkich, 154 pasażerów.
Ryft ma do dwóch kilometrów głębokości. Przy wyspie Low rozciąga się wielka powierzchniowo mielizna (1021 km²) i cały ten akwen stał się Specjalnym Obszarem Chronionym Antarktyki (Antarctic Specially Protected Area – ASPA 152), gdzie żyją unikalne gatunki ryb (czarny dorsz skalny i czarno-płetwa ryba lodowa) i odbywa się tarło wielu innych gatunków.