Całkowita zmiana pogody, chłodno – około 10 stopni, miejscami nad jeziorem zalegały mgliste pasma.Poszedłem na tył hotelu zrobić zdjęcie pokoju gdzie spałem trzy lata temu (piąte okno od prawej).
Dwóch młodych Argentyńczyków, napotkanych w holu, było bardzo rozczarowanych. Odwołano ich lot balonem nad okolicą. Cóż to musi być za widok i jaki poszum wiejącego od Kordyliery wiatru!
W holu, obok ładnego i przytulnego baru,
gdzie w 2011 roku spędziłem dwa wieczory z przemiłą barmanką, która dowiedziawszy się, iż mieszkam w Kanadzie, pochwaliła się, że wraz z synem gra w hokeja, otóż w tym holu jest stała ekspozycja połączona ze sprzedażą, ozdobnych pojemników do mate wraz z rurką zwaną bombilla,
tkanych ręcznie poncho i indiańskich lalek w charakterystycznym zawiniątku,
wyglądającym jak owe kolorowe omotania dzieciaka noszonego na plecach i chronionego tym sposobem przed wiatrem.
Opuściliśmy hotel “Rochester” o godzinie 10.20.
W stosunku do tego z Puerto Natales nie stracił klasy i wciąż jest przytulny, jednocześnie pięknie położony, z bardzo miłą i profesjonalną obsługą. Przemknęliśmy przez El Calafate wjeżdżając na drogę 11,
prowadzącą wprost na wschód. Na jednym ze wzgórz pokazał się przewodnik – wielki samiec guanako,
a po chwili reszta stadka.
Przekroczyliśmy most nad rzeką Santa Cruz, płynącą wielkimi zakolami wzdłuż stosunkowo niskich brzegów z landszaftem naznaczonym odcieniami brązu.
Rzeka ma ujście w mieście o tej samej nazwie, gdzie spacerowaliśmy po bulwarze, dokładnie miesiąc temu. Z daleka pokazał się charakterystyczny „komin” w ośnieżonym paśmie górskim.
Na krzaku przysiadła para caracara,
jeden spłoszony odleciał, drugi siedział na bardzo cienkiej gałązce.
Co pewien czas ustawione są przy drogach specjalne znaki punktów widokowych (mirador), gdzie można się zatrzymać, nasycić krajobrazem i go kontemplować.
A było na co patrzeć, bowiem przed nami rozciągało się jezioro Argentino,
z wolna pogrążające się w widmowych odsłonach.
Tym bardziej, w gigantycznie rozległej i dzikiej przestrzeni, całkowicie nierealny był samolot, który nagle pojawił się nad naszymi głowami zmierzając zapewne do Santiago.
Dobiliśmy do ruty 40, skręcając na północ wzdłuż wschodniego brzegu jeziora
i natknęliśmy się na sporą rzekę La Leona.
Nazwał ją tak geolog Moreno, kiedy nad nią próbowała go zaatakować samica pumy, coś co zdarza się dziś rzadko. Prawdopodobnie miała w pobliżu małe.
Odkąd, obok guanako, owce stały się głównym menu pum, drapieżniki wyczuły jak niebezpiecznie jest narazić się człowiekowi. Dlatego puma go unika, a w miarę zajmowania przez ludzi patagońskich terytoriów, wycofuje się w bardziej odludne obszary. Nadto puma – tutaj srebrzystoszara, największy osobnik tego gatunku w obu Amerykach – nieźle kamufluje się w krajobrazie, gdzie przeważają szarości i pastelowe odcienie skał.
Zdjęcie z Internetu
Poluje przeważnie o zmroku i nocą. Dlatego nigdy nie udało mi się nawet jej zauważyć, a co dopiero zrobić zdjęcie. Sfotografowanie dzikiego zwierzęcia w jego naturalnym środowisku jest niesamowitą frajdą i wielkim przeżyciem. Fascynujące jest także obserwowanie zwierząt czy ptaków. Oczywiście człowiek ma skłonność do odczytywania i porównywania zachowań zwierzęcych z ludzkimi. W wielkiej części jest to prawdziwe – zarówno na twarzy, jak i na pysku, a podobnie w ruchach ciała, uwidaczniają się nastroje i emocje istot żywych.
Można nawet nie wiedzieć, że puma jest w pobliżu i cię obserwuje. Coś takiego spotkało mnie w Południowej Dakocie, gdzie puma nazywana jest kuguarem. Inną odkryłem dopiero na zdjęciu, gdy odpoczywała w trawach i zdjąłem kawałek jej łba z uchem. Zdjęcie jest unikalne, bowiem kuguar był czarny, co zdarza sie niezmiernie rzadko. Inni mieli więcej szczęścia. Oto opis spotkania z patagońską pumą z marca 2010, zamieszczony na stronie internetowej http://londynek.net/czytelnia/article?jdnews_id=2662179
“W pewnym momencie nasz nowy lider rzucił hasło: puma! Oczywiście myśleliśmy, że to żart, gdyż spotkanie pumy przy szlakach graniczy z cudem. Do tego pumy są niebezpieczne dla człowieka i zdarzały się w przeszłości śmiertelne spotkania z tymi zwierzętami. Szczególnie niebezpiecznie jest, kiedy w tym spotkaniu uczestniczy matka z młodymi. Roześmialiśmy się więc na hasło naszego dziekana, ale miny nam spoważniały, kiedy 15 metrów od nas, widoczne jak na dłoni, pokazały się nam dwie pumy. Matka i młody osobnik.
Chwila konsternacji, dziesięć strzelonych drżącą ręką zdjęć, minuta patrzenia sobie w oczy i pumy totalnie nas zignorowały, odchodząc spokojnie w swoją stronę. Byliśmy w szoku. Pumy dodały nam adrenaliny i z plecakami 10 kilo lżejszymi ruszyliśmy przed siebie.
Na szlaku spotkaliśmy przewodnika, który nie mógł uwierzyć w nasze spotkanie. Przewodnik ten żyje w El Chalten od 5 lat, chodzi na szlaki 2-3 razy w tygodniu i nigdy w życiu nie widział pumy. Mieliśmy ogromne szczęście. Pumy są tak rzadko spotykane, że każdy, kto zdoła spotkać i sfotografować pumę ma obowiązek podzielić się zdjęciami z pracownikami parku narodowego”.
Rio Leona wije się malowniczo wśród półpustynnego krajobrazu. Jest bardzo swoistą rzeką, bo wypływa z jeziora Viedma i wpada do jeziora Argentino. Drzewa posadzone przez człowieka koło estancji, potem rozsiewają się na brzegach rzek, jezior lub strumieni.
Tutejsze krajobrazy ktoś na Internecie porównał do Arizony, lecz nie jest to całkiem trafne porównanie.
W nieustannie zmieniającej się pogodzie przejechaliśmy mostkiem nad strumieniem El Turbio
i znów natrafiliśmy na parę caracara obserwujących okolicę ze szczytu płotu.
Potem wjazd na tereny przypominające bardziej tzw. badlands w Albercie i Południowej Dakocie.
Wzdłuż drogi rozpoczął się pogruchotany, skalny mur
pilnowany na końcu przez dwóch kamiennych strażników.
Czasem mijał nas jakiś samochód, lecz jego dźwięk szybko zanikał.
Patagonia skutecznie pochłania odgłosy cywilizacji.
W oddali pojawił się solidny most
a przed nim zjazd na estancje La Leona. Zatrzymaliśmy się tam, by coś przekąsić i wypić kawę. Przed obszernym domem argentyńska flaga na kołach
i drogowskaz. Do Toronto około 13 tysięcy, do Warszawy 15 tysięcy, a do naszego finiszu w Santiago de Chile, prawie trzy tysiące kilometrów.
W linii prostej, a przed nami przecież wędrówka po obu stronach granicy. W środku była starsza pani i młodziutkie wdzięczątko, które z zapałem dziobało po komórce. Na szczęście mówiła nieco po angielsku. Obok jadalni był sklepik, w którym kupiłem ładny pasek i paczkę mate.
Z boku mała sala, jako muzeum, gdzie są skamieniałości z paleozoiku, m.in. zęby rekina i kości dinozaura
oraz wyroby tutejszych Indian – Techuelches.
Kawa była lurowata i gdy zasiedliśmy przy jednym ze stolików, moją uwagę przykuły najpierw dwie mapy. Jedna z 1868 roku,
na której brakowało jeszcze oznaczeń wielu takich miejsc jak jeziora, pewne pasma górskie i rzeki oraz oczywiście, nie istniejące wtedy, miasta i osady. Widniały na niej symbole zwierząt i tubylców, ich terytoria wraz z nazwami poszczególnych szczepów. Natomiast na Pacyfiku, blisko chilijskich fiordów, narysowano piękną, śpiącą lub odpoczywającą syrenę, co by zachwyciło moją małą wnuczkę, Dobruszkę, która jest syrenami zafascynowana. Obok druga mapa, z 1889 roku,
już dokładniejsza, choć wydaje się, iż z pewnymi przekłamaniami, np. jezioro Viedma jest większe od Argentino. A może topnienie lodowca Upsala wyraźnie powiększyło Argentino w ciągu 125 lat?
Drugą ciekawostką były zdjęcia dwóch amerykańskich bandytów – Butch Cassidy i Sundance Kid – wraz z kompanami
oraz informacja, że popasali tutaj wspólnie ze swoją przyjaciółką (westernowy trójkąt) – Ethel Place,
amerykańską nauczycielką (widocznie znudzoną nauczaniem…), po obrabowaniu banku w Rio Gallegos, zanim uciekli dalej, do Chile. Wokół tych romantycznych bandytów narosło wiele legend. Niektórzy nawet uważają, iż sfingowali swoją śmierć w Boliwii i po cichu powrócili do Stanów. Trzeba przyznać, że w świetnym filmie o nich, reżysera Roy Hill’a, zarówno Paul Newman, jak i Robert Bedford, byli bardzo podobni do swych pierwowzorów.
Właściciele estancji postanowili uatrakcyjnić swoje miejsce. Na ścianie, obok listu gończego za Cassidy’m,
widnieje anons, iż bandyci wraz z Ettą, przebywali tutaj w roku 1905.
Tymczasem, w nieocenionym źródle informacji, zwanym Trip Advisor (oczywiście trzeba być ostrożnym, ale gdy pewne stwierdzenia się powtarzają lub są poparte autorytetem, można je przyjąć za właściwe), znalazłem notatkę argentyńskiego profesora historii, prostującą fakty. Estancja La Leone została zbudowana dopiero w latach 1915 /1916. Tak samo fałszywym jest stwierdzenie, że odbyła się tu czyjaś egzekucja, po słynnym strajku z roku 1922. Owo tragiczne wydarzenie miało miejsce w innej, odległej estancji – La Anita.
Według innych wpisów w Trip Advisor, nie warto popasać dłużej w estancji, bowiem wbrew zapowiedziom nie serwują żadnych specjałow patagońskich, wolny wi-fi nie istnieje, a połączenie z internetem mieści się w strefie cudów. Ale prośba o ocenę estancji na Facebooku wisi w ramkach zaraz obok kontuaru jadalni.
Odjechaliśmy od rzeki pozostawiając za nami estancję La Leona.
Pokazały się znów bochniaste wzgórza porośnięte kępami trawy. Przy drodze nagle pojawiły się nandu, niezbyt spłoszone naszą obecnością.
Ponownie przecięliśmy rzekę Leona
i skręciliśmy na północny zachód, w drogę 23. Daleko zaszkliło się jezioro Viedma, tonące w niebieskawej poświacie, z majaczącym pasmem Andów w tle.
Za kolejnym zakrętem, napotkaliśmy samotnego wędrowca idącego wzdłuż szosy. Na piechotę!
Cały swój dobytek ciągnął na wózku przytroczonym do specjalnych szelek i pasa. Tacy ludzie, obok rowerzystów, są w Patagonii godni najwyższego podziwu. Szczególnie, gdy przemierzają ripio, bo poza zmiennymi wysokościami i dystansem, atakuje ich pył i kurz z przejeżdżających aut i ciężarówek. Nadto nawierzchnia jest w wielu miejscach nierówna. Spotykaliśmy rowerzystów jadących w maskach, w kaskach i bez, ale z reguły wszyscy próbowali chronić się przed ostrym słońcem. Kremy przeciwsłoneczne są niezbędne w Patagonii.
Na bagnistych rozlewiskach brodziły flamingi.
Jechaliśmy wzdłuż jeziora Viedma i zobaczyliśmy kolejnego caracara, który przysiadł na olbrzymim głazie.
Widocznie okolice pomiędzy dwoma wielkimi jeziorami są ulubionym siedliskiem tych drapieżnych ptaków.
Góry były nadal spowite w niebieskawych mgłach
i pod wieczór zauważyliśmy po lewej lodowiec Viedma.
Po parunastu kilometrach pogoda siadła i zaczęło padać.
Przejechaliśmy kolejny wjazd prowadzący do parku Los Glaciares
i ukazały się pasma wysokich, skalnych wzgórz upstrzonych niskimi chmurami.
Powykręcane warstwy
i osypiska,
jakby ktoś oskalpował całe połacie wzgórz.
Następne pasmo zdawało się przegradzać drogę.
Gdzieś za nim powinno już być El Chalten. W dwie minuty później skały się rozstąpiły,
wjechaliśmy w dolinę rzeki de las Vueltas
i ujrzeliśmy miejsce naszego postoju, centralny punkt łazików z całego świata,
stolicę tzw. backpackers, miejsce popularnego trekkingu i wspinaczek w masywy wokół Fitz Roy i Cerro Torre. Z lewej pod mostem dopływała do las Vueltas inna rzeka – Fitz Roy. Miasto rozsiadło się w widłach obu rzek.
Jeździliśmy po miasteczku rozglądając się za jakimś lokum, najchętniej typu spanie i śniadanie. Minęliśmy uroczego gruchota, których w Patagonii sporo. Nikt się zbytnio nie przejmuje swym autem, byleby tylko jakoś jeździło.
Część ulic asfaltowa, inne w stylu ripio. Miasteczko intensywnie się rozbudowuje, bowiem powstało dopiero w roku 1985.
Powodem było szybkie zasiedlenie terytorium odzyskanego po sporze z Chile. To miasto hoteli, w tym nader eleganckich (jeden taki minęliśmy, teren wokół niego jeszcze był nieuporządkowany);
hosteli i hosterii, pól kempingowych rozrzuconych na peryferiach i paręnaście kilometrów za miastem. Gdzie nie spojrzeć wyrasta skalny mur. Nie ma tutaj cmentarza bo jeszcze nikt nie zdołał umrzeć…
Natrafiliśmy na noclegowisko zwane “Nothofagus”, ale mogliśmy tam spać tylko jedną noc. Po rozpakowaniu poszukałem na internecie innych możliwości, a potem ucięliśmy sobie godzinną drzemkę, bo zaległo niskie ciśnienie i deszcz lał równo. Po godzinie nieco się rozpogodziło, podjechaliśmy do informacji turystycznej, gdzie zadzwoniono do miejsca, które odnalazłem w internecie. Zanim tam dotarliśmy, bo chcieliśmy potwierdzić rezerwację na jutro, okazało się, że jedyny bankomat w całym mieście, ma znany nam system “link” z czerwoną kropką. Czyli nici z gotówki, jedyna nadzieja w wizie.
Późnym wieczorem pojechaliśmy do poleconej nam restauracji “El Muro”.
Piękny wystrój, miła atmosfera, żadnych problemów językowych. Przepyszna zupa z dyni, lasagna z jagnięciną – symfonia, butelka wybornego wina Cafayate (Malbec). Seweryn pałaszował swoją porcję i zadowolony popijał winem, bo na jutro zarządziłem obowiązkową wycieczkę pieszą. Dość wożenia tyłka po wertepach Patagonii.
Wracając do miejsca noclegu mijaliśmy wiele restauracji, niektóre zatłoczone ludźmi.
Nieodparty urok małych miejscowości z domową atmosferą. I nie było tłoku. Tegoroczny sezon zimowy zacznie się dopiero za trzy miesiące.