Przy śniadaniu poznaliśmy nowych gości estancji – para młodych Włochów, podróżujących w ciągu dwóch miesięcy przez Patagonię autobusami i okazją. Gdy dowiedzieli się, że już tu byłem, pytali o miejsca warte zobaczenia. Włocha nieco podłamała wiadomość, że będę podróżował przez pięć miesięcy.
Długo jechaliśmy przez krajobraz półpustynnych, kolorowych wzgórz.
Zatrzymaliśmy się z dwa razy, by zrobić zdjęcia rozległej pampy
naznaczonej półpustynnymi formami krajobrazu. Zadziwiające bochniaste wzgórza, jakby je ktoś wyszlifował.
Wyraźne warstwy dawnych epok odkładających się cierpliwie przez setki milionów lat.
W niektórych miejscach płaskie wzniesienia zwane mesa (po hiszpańsku – stół).
Teraz, w ciągu dnia, odkryliśmy czym były nocne światełka. Oznakowaniem bardzo licznych szybów naftowych, przypominających pola roponośne w Kalifornii.
Stały w płaskim terenie,
pod stokami
i na wzgórzach,
niekiedy w towarzystwie wiatraków, bowiem w tym regionie są liczne farmy wiatrowe.
Szyby są koło siebie lub całkowicie samotne. Większość z nich w kolorze czarno-ceglastym, inne w zielonym. Olbrzymie nochale rytmicznie dziobały ziemię, pompując ropę do stojących niedaleko zbiorników. I nagle mnie olśniło. Toż mój znaczek nie przedstawiał brzegu i wody, lecz rozległą pampę, zapewne okolice Sarmiento. W pewnym momencie zdążyłem przeczytać napis – Valle (dolina) Hermosa.
Jak uprzednio wspomniałem ropę odkryto przypadkowo w 1907 roku. W 1919 zatrudniono robotników do jej dobywania. Mieszkali w metalowych domkach, targanych porywistym wiatrem, dochodzącym do 100 km/godz, bez elektryczności i ogrzewania, nieraz w temperaturach poniżej zera. W 1922 roku, za czasów prezydentury Hipolito Yrigoyen’a, powstała YPF – Yacimientos Petroliferos Fiscales, pierwsza na świecie państwowa kompania naftowa; w 1935 zatwierdzono pierwsze prawo dotyczące ropy, które stanowiło, iż rząd federalny i prowincjonalne miały z niej dochody w wysokości 12%, co utrzymano do dnia dzisiejszego. W latach 50-tych, prezydent Frondizi, zezwolił na koncesje paru kompaniom zagranicznym, jednocześnie ustanawiając prawo, przyznające rządowi wyłączną własność wszystkich pól naftowych.
Pomiędzy latami 1977 – 1986 wydobyto 100 milionów m³ ropy, do roku 2001 zainstalowano 5300 odwiertów, spośród których opłacalną produkcję ma 3 tysiące. Zapasy osiągnęły 182 miliony m³ i w okolicach zatoki San Jorge wydobywa się 46 tysięcy m³ ropy dziennie (około pół miliona baryłek), co stanowi 46% całej produkcji ropy w Argentynie.
Główne złoża ropy i gazu są w tzw. łupkach, w prowincji Neuquen, czyli na północ od Sarmiento. Wydobycie ropy spada nieznacznie, a gazu w sposób znaczący, szczególnie w ostatnich dziesięciu latach, co nie jest dobrym prognostykiem przy panującym kryzysie finansowym. Współudział w wydobyciu ropy mają głównie przedsiębiorstwa hiszpańskie i amerykańskie. Otwarty konflikt trwa z Brytyjczykami, którzy chcą wydobywać ropę na Falklandach.
W tym miejscu trochę faktów o Argentynie. Drugie pod względem wielkości państwo w Ameryce Płd., podzielone na 23 prowincje z jednym miastem autonomicznym – tzw. Dystrykt Federalny, czyli Buenos Aires oraz Terytorium Narodowe – Ziemia Ognista. Prowincje dzielą się na departamenty. Większość ludności mieszka w środkowej i wschodniej części kraju (88% ludności w miastach); Gran Chaco i Patagonia są prawie bezludne. W prowincji Chubut mieszka 25 tysięcy osób pochodzenia walijskiego, głównie w Trelew i Trevelin. Wciąż używają walijskiego języka i tutaj zawzięcie buszował Chatwin, opisując ich historie rodzinne.
Minęliśmy olbrzymią ciężarówkę wiozącą wielką ilość owiec.
Kierowca zrobił sobie przerwę, koło kabiny plątał się spory pies. W wielkim upale, bo słońce prażyło od rana, tkwiły pokornie owce. Gdzie jechały? Na inne pastwisko? Na strzyżenie? Na rzeź?.. Miałem mieszane uczucia, tym bardziej, że tak lubię baraninę, a tu jeden patrzy mi wprost w oczy. I widać, że o czymś myśli, coś przeżywa.
Ostatnie pasmo wzgórz na drodze do oceanu.
Oznakowanie miasta Comodoro Rivadavia,
przedmieścia rozłożone na nadmorskich wzgórzach,
gdzie dociera już powiew oceanu. Od razu zrobiło się chłodniej. Z góry rozległy widok na wybrzeże Atlantyku.
Był odpływ i w zielonym szlamie kroczyły sobie flamingi.
Zjechaliśmy na dół,
na bulwar, wzdłuż którego stały monotonne bloki, jak wszędzie dziś na świecie.
Poszliśmy na krótki spacer i zrobiłem zdjęcie w kierunku skąd nadjechaliśmy.
Ponowny wjazd do wyższej części miasta i zapragnąłem zjeść w tej samej restauracji, Cayo Coco.
Przywitał mnie serdecznie kelner, który dwa dni temu próbował nam pomóc w skomunikowaniu się z estancją w Sarmiento.
Po zapłaceniu rachunku ostrzegł nas, abyśmy jechali bardzo ostrożnie, bo droga jest niebezpieczna, z poprzecznymi muldami i wyrytymi korytami w asfalcie, po kołach wielkich ciężarówek. Na takie odcinki plus niespodziewane dziury napatoczyliśmy się parokrotnie. Musiałem uważać, bo Seweryn jest nieustannie zagapiony i często bez koncentracji. Mieliśmy szczęście w pierwszą stronę do Sarmiento, gdy jechaliśmy nocą. W pewnym momencie przysnąłem, lecz obudziłem się w porę. Po ocknięciu, spostrzegłem ostrzeżenie zredukowania szybkości do 40 km/godz. i dopiero mój wrzask skłonił Seweryna do przyhamowania. Za chwilę wjechaliśmy na ogromne wyrwy. Oj, źle by się to dla nas skończyło. W najlepszym wypadku rolowanie w pole, uszkodzenie auta i potłuczenia ciała. Od tego momentu Seweryn stał się ostrożniejszy i zaczął wierzyć, że stawia się tu znaki nie bez powodu.
W restauracji odkryłem, iż pozostawiłem mysz do komputera w Sarmiento. Starość ciągle szykuje różne niespodzianki. Wolno przejechaliśmy przez miasto, gdzie zoczyłem dwa, jakże różne pomniki. Jeden symbolizujący bogactwo naturalne – ropę,
drugi słynnego generała, Jose San Martin, wyzwoliciela i bohatera narodowego Argentyny (zwanej wtedy Zjednoczonymi Prowincjami Rzeki La Platy) i Peru, a także oswobodziciela Chile, spod władzy Hiszpanów.
Pojechaliśmy wzdłuż Atlantyku
po rzeczywiście fatalnej jezdni
i przekroczyliśmy granicę nowej prowincji – Santa Cruz. Po prawej wielka mesa,
po lewej wciąż Atlantyk.
W tej prowincji Hiszpanom nie udało się przez lata osiedlić, aż w końcu zrezygnowali. Myszkował tu miesiącami Karol Darwin. Na przełomie XIX/XX wieku powstały olbrzymie hodowle owiec. W latach 1919 – 20 miał miejsce jeden z najsłynniejszych, krwawo stłumionych strajków robotniczych w Argentynie. Tragiczny Tydzień roku 1919, gdy związki zawodowe ogłosiły strajk generalny, zakończył się zabiciem 700 osób i czterema tysiącami rannych. Represje kontynuowano w Patagonii, gdzie militarne oddziały Hectora Vareli, zabiły około 1500 ludzi.
O ironio, lata 1916 – 1930 były okresem rządów radykalnych, najpierw Hipolito Yrigoyen’a, następnie arystokraty Marcelo de Alvear’a. W tym czasie wyłoniło się całe spektrum polityczne Argentyny, zasilane przez emigrantów z Europy, m.in. uchodzących przed represjami komunistów, syndykalistów, anarchistów, którzy podobnie jak w Europie byli przekonani, iż Radykałowie i Socjaliści nie są ludźmi odpowiednimi dla przeprowadzenia reform społecznych. Narodził się także ruch skrajnie prawicowy, włącznie z ugrupowaniami faszystowskimi. Lewicowi ekstremiści, w 1928 roku próbowali dokonać zamachu na wizytującego Argentynę prezydenta USA – H. Hoovera, a także byli bliscy zgładzenia Yrigoyen’a. Jako ciekawostkę warto przytoczyć fakt, że w 1918 roku, studenci uniwersytetu w Cordobie, zainicjowali ruch reformatorski, który doprowadził do zmian w ówczesnym systemie oświaty. Przykład rozszedł się szybko po całej Ameryce Łacińskiej a sięgnięto po jego wzory ponownie w sławetnym Maju 1968, we Francji.
Po lewej mijamy auta zgrupowane przy plaży,
na której ludzie biwakują,
niektórzy taplają się w wodzie. Skały, zatoczki
i w wielu miejscach wysypisko śmieci wprost nad oceanem.
Co się z wami dzieje, Argentyńczycy? Po prawej, przy skarpie rzędy grobów,
gęstniejące w miarę zbliżania się do głównego węzła komunikacyjnego, miasta Caleta Olivia (przeszło 70 tysięcy ludzi).
Miasto założył w roku 1901 lejtnant marynarki Guttero, który był kapitanem statku transportującego kable, sprzęt i robotników dla konstrukcji linii telegrafu, na południe od Comodoro. Miasto nazwał imieniem swojej żony Olivii; słowo Caleta oznacza małą zatokę.
W tym mieście, w panującym gorącu zaparkowaliśmy i weszliśmy do najbliższej kawiarni na lody. Na ścianie wielki plakat na 200-lecie Argentyny.
Siadamy, a tu akurat w TV skacze po drugie złoto Stoch. W drzwiach kawiarni stoi grzecznie sympatyczne psisko i wyraźnie na coś czeka – na wodę, może i lody?
W Olivia, na głównym placu, stoi potężny socrealistyczny pomnik górnika-wiertnika zwany „El Gorosito”.
Przemysł petrochemiczny jest najważniejszy, poza rybołówstwem i hodowlą owiec. Na stacji benzynowej, niedaleko pomnika, zobaczyłem coś nieprawdopodobnego. Podjechał na zatankowanie samochód bez maski, wszystkie bebechy na wierzchu. W środku młody facet z kobietą i dwojgiem dzieci. Nie wypadało się roześmiać, ani sensacji robić, tym bardziej głupio było sięgnąć po aparat. Wskazałem tylko palcem i spytałem co się stało. A on „Nic, mam naturalne chłodzenie”.
Za Olivią droga się poprawiła,
po parędziesięciu kilometrach skończyły się wzniesienia
i wjechaliśmy znów na płaską pampę.
W fabularnym filmie o życiu Domenico Modugno (jego żonę gra śliczna i utalentowana polska aktorka – Katarzyna Smutniak), jest następująca scena. Domenico dzwoni do niej z Kanady, gdzie miał serię koncertów, m.in. w prowincjach preriowych i mówi: „ Co za kraj! Przejechaliśmy 30 kilometrów i wyobraź sobie, żadnego zakrętu!”. To samo tutaj. Pomiędzy Olivią a Puerto Deseado wielkie, płaskie pustkowia, szosa prosto jak strzelił przez dziesiątki kilometrów. Obok nieczynna linia kolejowa, która ma być ponoć przywrócona w roku 2016 i pociąg dojedzie do starego dworca w Deseado.
Z Internetu
Płoty, płoty, płoty. Kłębki niskich traw o płowych, słomianych kolorach, przetykane czernią niskopiennych krzewów, ledwo odstających od ziemi i rozczochranych wiatrem.
Czasem w dali, na łące, rozsypane stado owiec. Szare paciorki w spłowiałej przestrzeni. Lub całkiem blisko szosy i znów się gapią.
Pierwszy zakręt na dojeździe do miasteczka Tellier, z posterunkiem policji dla kontroli każdego pojazdu. Dokładnie sprawdzają dokumenty auta i paszport Seweryna, pytają dokąd jedziemy i sumiennie zapisują. Po kontroli policjant życzy nam miłych wakacji. Później okazało się, że w wielu miasteczkach i miastach nadmorskich, są bazy argentyńskiej marynarki wojennej i lotniczych szwadronów morskich i stąd owe kontrole.
Znów droga bez zakrętów, odjazd w lewo, w asfaltową wciąż 281 i następna kontrola policyjna przed Puerto Deseado. Policjant tylko machnął ręką, aby jechać dalej. Krętą drogą podjeżdżamy w górę,
mijamy parę dziewczyn na rowerach, zjazd w dół i ukazuje się tablica rezerwatu z wymalowanym rekinem
oraz port z przytulonymi statkami rybackimi.
Za portem skręt do miasta, szybkie odnalezienie noclegu, lecz nikogo nie ma. Dzwonimy z komórki, z którą Seweryn walczył od dwóch tygodni, by prawidłowo działała i nagle ożyła. Odbiera kobieta i prosi, abyśmy zaczekali. Podjeżdża za chwilę samochód, wyskakuje miła pani w średnim wieku, pocałunek dubeltowy, wyściskanie się z jej młodym synem i każe nam za sobą jechać, bo ”przyszykowałam wam coś specjalnego, lepsze miejsce, w tej samej cenie”.
I rzeczywiście – piękny domek na wzgórzu, na porowatych skałach,
z widokiem na rzekę uchodząca do odległego oceanu.
Obok cały rząd podobnych domów – osiedle z drewna, betonu i kamienia.
Nowocześnie wyposażone, mamy wszelkie wygody. W środku podłoga jaką uwielbiam – z wielkich, kamiennych płyt. Nasza gospodyni okazuje się być profesorem biologii na uniwersytecie w Caleta Olivia. Przedstawia nam swego męża i drugiego syna, a także czekoladowego labradora. Potem spotykam w Patagonii wiele takich przypadków – wykładowcy uniwersyteccy dorabiają na turystyce. Niektórzy rzucili pracę na uczelni lub poszli na wcześniejszą emeryturę, niekiedy uciekając z tutejszego molocha – Buenos Aires – na spokojną prowincję.
Nazwę Puerto Deseado, która oznacza Port Pragnień, nadał angielski kaper Thomas Cavendish, który przypłynął tu w roku 1586, na statku o tej samej nazwie – Desire. Nie zdawał on sobie sprawy z tego, że właściwym odkrywcą 32 kilometrowej przystani był, w roku 1520, Magellan i po nim zawinął także Pedro de Gamboa. Cavendish pojawił się ponownie w roku 1592 i następnie został zagnany sztormem do nieznanych wysp, najprawdopodobniej Falklandów. Do dzisiaj jedna część przystani u ujścia rzeki Deseado nazywa się przylądkiem Cavendisha. W 1670 roku John Narborough chciał objąć to terytorium dla korony brytyjskiej. W przeszło sto lat później, kapitan John Bayron (dziadek słynnego lorda Byrona) próbował zająć Falklandy i po ataku Hiszpanów, jeden z okrętów angielskich – „Swift” powrócił do Port Desire, gdzie rozbił się o skały i zatonął.
W 1780 roku, Antonio de Viedma założył w pobliżu przystani Nową Kolonię, która w miarę szybko podupadła. W dziesięć lat później królewska kompania morska, hiszpańskiego króla Karola IV, postawiła tu fort służący jako baza wielorybnicza do roku 1806. Najsłynniejsze była wizyta statku „Beagle” w grudniu 1833 roku, pod dowództwem kapitana Fitz Roy’a, w której uczestniczył młody naturalista Karol Darwin.
Obecnie w Deseado mieszka około 15 tysięcy osób i miasto ma ważny port rybacki,
Mapka z Internetu
wspomnianą stację kolejową, dwa lokalne lotniska i dwa muzea. Większe z nich zawiera kolekcję indiańskich artefaktów i pamiątki z wraku „Swifta”, którego odkryła grupa zapaleńców w roku 1982. Muzeum, utworzone w rok później, nosi imię Mario Brozoski’ego, jednego z młodych odkrywców wraku, który zginął tragicznie. Wielką atrakcją jest wspaniała sceneria wybrzeża z pobliskimi koloniami morskich stworzeń i rezerwatem.
Zaraz udajemy się na zakupy na kolacje i nabywam nową mysz. Wracamy z trudnościami, błąkając się w siatce źle oznakowanych i przeważnie jednokierunkowych ulic. W końcu docieramy i wreszcie oglądamy złoty bieg Justyny oraz jeszcze raz skoki Stocha, przy butelce wybornego wina. Małysz utorował drogę dla całej plejady młodych i zdolnych polskich skoczków.
Internet działa bez zarzutu, lecz jestem tak zmęczony, iż tylko przeglądam korespondencję. A tam miła niespodzianka. Napisała Annelies, iż znalazła mysz i pyta na jaki adres ją wysłać. Podałem adres w Ushuaia, gdzie będziemy do 22 lutego i potem 5 marca, po powrocie z Antarktydy. Rozmarzam się obserwując zachód słońca nad rzeką.
I z tym obrazem pod powiekami zasypiam.