El Calafate – jezioro Argentino
Wcześnie rano w jadalni, młoda dziewczyna, z przygłupim uśmiechem, robiła komórką zdjęcia jedzenia na stole. Nie pierwszy raz obserwuję podobne zachowania. Niektórych ludzi porąbało już zupełnie.
Wyjechaliśmy o 7.30, by zdążyć na ósmą, do malutkiego portu Punta Bandera. Wschód z początku pięknie pomalował nam drogę.
Podjechaliśmy do częściowo rozjaśnionych gór wygodną szosą, wijącą się długimi zakrętami.
Przed nami auta i busiki zdążające zapewne do tego samego celu.
Na łąkach pasące się krowy, które być może spędziły noc gdzieś pod krzakiem lub w niszy, pod osłoną małego urwiska, by nie dokuczał im zachodni wiatr.
Przystań zobaczyliśmy z daleka, wypełnioną różnego typu łodziami motorowymi.
Stał przy niej nasz katamaran “Massimo”
i przeszliśmy do niego chybotliwym pomostem z nazwą Estancia Cristina.
Nissanek został na parkingu.
W stateczku solidne szyby boczne i przednia z uchylnymi, szklanymi drzwiami. Na ścianie łodzi dwie mapy: topograficzna z oboma jeziorami – Viedma i Argentino (na zdjęciu zaznaczyłem potem naszą marszrutę – gruba linia od El Calafate do Estancia Cristina)
i geomorfologiczną, na której widać całe skomplikowanie terenu przerytego przez zlodowacenia i dzisiejszą działalność lodowców. Powykręcane łańcuchy gór, strefy drzew, wąskie zatoki i wrzynające się w ląd fiordy.
Z poziomu wody góry, sięgające zaledwie dwóch kilometrów, od razu zrobiły się wynioślejsze
i nabrały majestatycznej mocy.
Płynęliśmy stosunkowo szybko zmierzając z szerszej części jeziora ku długiemu, rozczłonkowanemu ramieniu Brazo Norte. Po lewej półwysep Avellaneda ze szczytami powyżej 1500 metrów.
Po prawej wystrzeliwują w niebo inne szczyty, blisko dwu kilometrowe. Nagle na wodzie pojawiła się w odcieniach błękitu mała góra lodowa o kształtach dwóch, leżących psów.
W miarę zbliżania się do wąskiego przejścia, zwanego Boca del Diablo (Usta Diabła), wody jeziora zbełtane ostrym wiatrem, waliły po oknach pozostawiając za sąsiednią łodzią bryzgi jasno mlecznych odkosów fal.
Za nami ciągnął się długi, spieniony ślad.
Jezioro jest nieobliczalne i wiatr czasem tak gwałtowny, że rejsy są odwoływane. Nieraz się zdarzało, że ludzie byli w estancji uwięzieni, bowiem jest ona dostępna tylko poprzez jezioro. Wieczorem i w nocy, z powodu gór lodowych, nawigacja jest zabroniona.
Z prawej ukazała się mała piramida, jakby wyrastająca z niższego szczytu, lecz w rzeczywistości jest położona za nim.
Kolejna góra lodowa prześwietlona słońcem
i za chwilę przez okno kabiny zobaczyłem całe ich stada o różnej wielkości.
Byliśmy na terenie Narodowego Parku Lodowców,
unikalnego w skali światowej. Nasz sternik przybliżył nieco motorówkę do prawego brzegu
i dotarliśmy do Boca del Diablo, gdzie trzeba umiejętnie manewrować, bowiem prądy i zawirowania mogą zepchnąć łódź na skały lub lodowe góry.
Obok przedzierały się inne stateczki. Płynęliśmy w obramowaniu gór,
nieba, wody
i gór lodowych.
W pewnym momencie spostrzegłem ducha tych gór, twarz kobiety podobną z rysów do greckich posągów. A może to duch twarzy Cristiny, zmarłej córki pana Percivala, założyciela estancji do której zmierzamy?
Góry rzeźbione od milionów lat przez lód i erozję mają fantastyczne kształty. Czasem odsłaniają się warstwy skał osadowych,
pozostałości po lodowych kotłach
a w wielu miejscach jest zarysowana piętrowość roślinności, z wyraźną granicą drzew wspinających się po stokach.
Rosną tutaj patagońskie buki (Nothofagus), tworząc umiarkowany acz zimny las deszczowy, najgęściejszy na chilijskich wybrzeżach, wystawionych na bezpośrednią wilgoć znad Pacyfiku. Po parunastu minutach ukazała się płaska góra lodowa.
Następne, swoją wielkością, wprawiły nas w zdumienie.
W głębi jeziora, tam gdzie rozdziela się ono na dwa wąskie fiordy, trwała istna defilada gór lodowych różnej wielkości,
kształtów
i kolorów.
Jedynym mankamentem była lejąca się z głośników muzyka. To też jakiś hyź współczesności w różnych odmianach. W sklepach, restauracjach i kawiarniach, na statkach i najgorsza rzecz – w filmach dokumentalnych, gdzie nie tylko nie można usłyszeć naturalnych odgłosów, lecz dodatkowo muzyka nakłada się na głos lektora, lub na odwrót, co powoduje informacyjny szum i niemożność prawidłowego skupienia. Reżyser Von Trier ma rację mówiąc, że to hollywoodzka zaraza.
Nasz świetny sternik zbliżył się do lodowych gór i było to niesamowite pół godziny krążenia, w bajkowym świecie Królowej Lodu, z baśni Andersena.
Lodowy spektakl
Estancia Cristina
Wpłynęliśmy w kolejną odnogę – Brazo Upsala,
by dopłynąć do czoła wielkiego jęzora lodowca Upsala – 870 km² powierzchni, 50 km długi i 10 szeroki.
Jego nazwa pochodzi od szwedzkiego miasta Uppsala (w przypadku lodowca odjęto jedno “p”), skąd tamtejszy uniwersytet sponsorował pierwsze studia glacjalne nad lodowcem. Obecnie szybko topnieje – 200 metrów rocznie, na skutek zmian klimatycznych. Kiedyś był największym w Ameryce Południowej (obecnie drugi, po lodowcu Pius XI w Chile). Doskonale to widać na porównawczym zdjęciu, obejmującym okres przeszło 70 lat.
Z Internetu
Przepłynęliśmy wzdłuż czoła jęzora,
następnie cofnęliśmy się kanałem
do poprzedniego miejsca zagęszczenia gór lodowych, gdzie pomiędzy nimi manewrowało teraz parę łodzi.
Jedna oddaliła się pod drugi brzeg i dopiero z dystansu można było zobaczyć na jakich łupinach tu pływamy.
Skierowaliśmy się wąskim kanałem na lewo.
Za małym półwyspem Carnero, wznosiła się nachylona, gigantyczna ściana.
Potem wpłynęliśmy w szerszą, prawą zatokę. Okolica przypomina norweskie i kanadyjskie fiordy, z Brytyjskiej Kolumbii,
z tym, że nie ma tu tak pionowych ścian i co pewien czas wieją silne wiatry. Głównie w odnogach jeziora skierowanych ku zachodowi. Ten wiatr można było zaobserwować na szczytach gór kiedy z grani zwiewał śnieg.
Minęła nas inna łódź zdążająca do estancji Cristina,
która powoli wyłaniała się u ujścia do małej zatoki, niewidocznej jeszcze, rzeki Perros.
Najpierw zoczyłem na brzegu terenowe samochody,
potem estancję gęsto otoczoną drzewami.
Kiedy wysiedliśmy mogłem z bliska zdjąć nasz katamaran i stojące terenówki.
Zastanawiałem się gdzie one tu jeżdżą, po jednak tak ograniczonym obszarze wokół estancji.
Założył ją w 1914 roku Anglik Joseph Percival Masters i nazwał na cześć swej dziesięcioletniej córki – Cristiny. Wcześniej tyle się nasłuchał o urokach Patagonii i jej możliwościach ekonomicznych, że w 1900 przybył tutaj z żoną. Znaleźli pracę, urodziły im się dzieci – syn Herbert i wspomniana córka, która zmarła w młodym wieku. Mastersi odłożyli nieco pieniędzy i najpierw osiedlili się w prawym ramieniu północnego kanału jeziora Argentino – Bahia Escuadra. To był okres pionierski Patagonii, południowoamerykański Dziki Zachód. Dobytek, włącznie z bydłem, pan Percival, przewoził przez jezioro w łódce. Burzliwe jezioro okazało się silniejsze. Wtedy wyremontował i przebudował mały parowiec, którym poprzewoził wszystko do nowego miejsca – zatoki Onelli, gdzie powstała dzisiejsza estancja. W pierwszym roku cała rodzina żyła w namiotach i bardzo ciężko pracowała. Rok po roku teren estancji się powiększał aż osiągnął 22 tysiące hektarów, na których wypasano 27 tysięcy owiec, 30 krów i 50 koni.
Wokół przepiękny krajobraz gór,
lodowców,
wielkich łąk i trzęsawisk, a niedaleko gospodarskich domów płynie rzeka, z której czerpano wodę i łowiono łososia i inne ryby. Po śmierci Mastersów schedę objął ich syn, Herbert. Po jego zgonie, w 1984 roku, gospodarstwo prowadziła dalej żona, Janet Mc Donald, która uwielbiając książki zgromadziła tutaj sporą bibliotekę. Gdy zmarła w 1997 roku (nie mieli dzieci) rząd argentyński postanowił utrzymać owo miejsce i utworzył ośrodek dla turystów. Dziś jest pięć domów letniskowych (tzw. lodges) z 20 pokojami. Jest duża restauracja i małe muzeum rodziny Mastersów, jako przykład pionierskiego okresu Patagonii, choć moim zdaniem, w pewnych miejscach Patagonii, wciąż można znaleźć ów pionierski posmak. Oferuje się konną jazdę, łowienie ryb i wycieczki terenowymi autami w góry (i tu się wyjaśniło co robią terenowe auta na wybrzeżu), by zobaczyć inne ramiona lodowca Upsala. Dodatkową atrakcją jest wycieczka do kanionu pełnego skamieniałości – Canadon de los Fosiles.
Od Punta Bandera przepłynęliśmy w sumie 20 kilometrów. Z pokładu katamarana zeszliśmy na ląd i piechotą udaliśmy się do estancji. Po drodze spotkałem kudłatego psa, który w wielkim napięciu polował, wokół sporego krzaka, na jakiegoś gryzonia.
Niedaleko ścieżki znalazłem całe pole calafatów z bardzo smacznymi jagodami.
Estancja jest obsadzona drzewami,
które (akurat trafiliśmy na stulecie ośrodka) imponująco urosły i skutecznie ochraniają od dotkliwych wiatrów, choć od strony północnej,
wschodniej i częściowo zachodniej, naturalną ochroną są pasma górskie.
Jeden ze szczytów bliźniaczo przypomina Olimp w Grecji, gdzie jest tzw. tron Zeusa, tron z oparciem.
Na tle zachodniego pasma nasz katamaran wyglądał jak zabawka.
Większość drzewostanu stanowią topole patagońskie.
Są także sosny, lengi i cyprysy oraz paręnaście najwyższych drzew – majestatycznych sekwoi. Jedna z sosen obsypana była szyszkami.
Przewodnik naszej grupy anglojęzycznej, wśród której niechlubnie wyróżniała się nadmiernie gadatliwa rosyjska para (szczególnie z ust dziewczyny, całkowicie nieodpowiednio ubranej – szpilki i pospolita elegancja a la Nowyje Ruskie – wypływały potoki słów w ogóle nie związane z miejscem wycieczki), oprowadzał nas wśród starych budynków estancji.
Nagle, zza rogu jednego domu, wyszła młodziutka klacz (miała trzy miesiące)
i odtąd towarzyszyła nam jak pies, po całym obejściu.
Seweryn poczęstował ją jabłkiem, lecz ku jego sporemu rozczarowaniu, odmówiła.
Udaliśmy się na lunch do restauracji wybudowanej całkowicie z drewna, na kamiennej podmurówce.
Gdy zaserwowano mi jagnięce żeberka i wino, poczułem się wyśmienicie. Po posiłku poszliśmy nad rzekę,
gdzie zachował się oryginalny stary czerpak do wody
i potem zawróciliśmy do muzeum rodziny Masters.
Zauważyłem oryginalną bibliotekę Janet McDonald,
a ujął mnie swą prostotą ich adres na kopercie, z 1969 roku.
Na ścianie wisiały rodzinne zdjęcia.
Na końcu zwiedziliśmy starą postrzygalnię owiec,
gdzie odnalazłem wspomnienia z Polski z lat 50-tych i 60-tych – wagę z odważnikami.
Podczas zwiedzania postrzygalni, czytając objaśnienia, dziękowałem w duchu naszemu gospodarzowi z Sarmiento – Nicholasowi, który podarował mi książkę swego ojca, będącą kroniką życia w Patagonii (od 1948 do 1996 roku) innej rodziny – angloburskich Aylingów. W niej znalazłem obfite informacje na temat hodowli owiec i ich oporządzania, głównie dotyczące wypasu, odkażania i podawania witamin oraz zastrzyków przeciw chorobom i procesu strzyżenia. Chciałbym w tym miejscu podać trochę faktów dotyczących hodowli owiec i związanej z tym, niestety, degradacji środowiska.
Od początku Patagonia była obszarem wypasu dla zwierząt. W Ameryce Płn. na preriach pasły się bizony, tu stada guanako i strusi nandu. Przeszło sto lat temu, do Patagonii przywożono owce typu criollo z Hiszpanii (sprowadzane głównie z Buenos Aires), potem szkoccy koloniści z wysp Falklandzkich przenosili je do Tierra del Fuego i Santa Cruz. Szkoci byli ekspertami w hodowli owiec w surowym klimacie.
Na północy Patagonii zagościła na dobre rasa merynosów, na południu rozpoczęto eksperymenty z krzyżowaniem gatunków, lecz wełna z nich okazała się lichej jakości. Dlatego ściągnięto rasę corriedale z Nowej Zelandii, która zdominowała tereny południowej Patagonii. Ilość owiec w Patagonii zależna jest od wielkości obszaru pastwisk. Obecnie, trzema najlepszymi są: północna Ziemia Ognista z południową częścią prowincji Santa Cruz, pas przybrzeża w prowincji Chubut i przedgórze andyjskie. Mniejsze farmy owiec występują na suchszych obszarach prowincji Chubut i Rio Negro. W 1952 roku w Patagonii wypasało się 21 milionów owiec.
Hodowla owiec, a także bydła, szybko naruszyły ekologiczną równowagę Patagonii. Tym bardziej, że od wieków występuje tu erozja gleb i proces pustynnienia powodowany okresowymi zmianami klimatycznymi. Dodatkowym czynnikiem są nieustannie wiejące, silne wiatry. Oblicza się, że ilość owiec w Patagonii przekracza aż o 60% możliwości tego terenu. Stałe wyjadanie naturalnych traw i ziół, doprowadziło do powiększania obszaru zajmowanego przez krzaki i drzewa. Ta sytuacja wpływa w tej chwili negatywnie na dzikie zwierzęta, np. guanako. Przede wszystkim prowadzi do wyjałowienia gleby i jej erozji, zamieniając całe obszary w suchą półpustynie, a nawet pustynie. Niskie ceny wełny i baraniny, w połączeniu z przewagą konkurencji z Australii, surowy klimat, w dodatku od parunastu lat ulegający zmianom (mniej opadów deszczu i śniegu ) i wciąż na wpół dziki region, o niskiej gęstości zaludnienia, wszystko to spowodowało spadek pogłowia owiec – obecnie jest ich około dziewięciu milionów (w 1999 – 8.5 miliona). Wiele estancji zostało opuszczonych lub przekształconych w ośrodki agroturystyki.
Około 90% obszaru Patagonii ma zdegradowane gleby, pustynnienie objęło 30% jej obszaru. Erozja wiatrowa i częściowo mrozowa, nieustannie rzeźbią i niszczą wiele obszarów. Zagraża to również drogom komunikacyjnym, choć nie w takim stopniu jak na obszarach wilgotnych, gdzie coraz częstsze stają się błotne lawiny.
Oba rządy – Argentyny i Chile – zaczęły przeciwdziałać degradacji Patagonii. Wprowadzono eksperymentalne obszary bez hodowli owiec i bydła i np. dolina Chacabuco, w ciągu pięciu lat odzyskała dawny wygląd i pojawiły się znów stare gatunki traw, ziół i krzaczków z rodziny wrzosowatych (czarne jagody, calafate).
W pół godziny po zwiedzaniu muzeum wsiedliśmy do terenowych aut, które były niemieckimi autami wojskowymi zakupionymi z demobilu – typ Unimag z napędem na cztery koła. Niezwykle krętą i wyboistą drogą, ruszyliśmy w góry.
Przy tej drodze ripio to niemal autostrada.
Rzucało nas na wszystkie strony. Dotarliśmy do w miarę płaskiego miejsca,
zaparkowaliśmy i stąd ruszyliśmy dalej na piechotę. Zobaczyliśmy teraz z bliska te części gór, które uprzednio oglądaliśmy z jeziora.
W dole rzeka Perros i parę małych jezior wytopiskowych.
Pod nogami przedziwna roślinność, często skórzaste liście i kolce.
Wyjątkowo rozłożysty krzak calafate.
Potem roślinność zastąpiły mchy i porosty. Zrobiło się zimniej. Pojawiły się typowe jeziora wysokogórskie otoczone nagimi skałami.
Wokół nas kolorowe, skalne rumowiska z poprzewracanymi, wykręconymi warstwami skał osadowych
i zerodowane wylewy starej lawy.
Szkliste i wypolerowane przez lód zbocza.
Natrafiliśmy na spartańskie schronisko dla łazików, udających się na lodowe pola i okoliczne szczyty.
Wspięliśmy się wyżej i za przełęczą osiągnęliśmy miejsce zwane Punktem Widokowym Kontynentalnego Lodu. Otworzyła się rozległa panorama na jezioro Guillermo,
za nim trzy jęzory lodowcowe – od lewej Bertacchi, piramidalny szczyt Cono (2440 m n.p.m.),
jęzor Cono i trzeci jęzor Murallon, które zasilają główny lodowiec Upsala a on się cieli lodowymi górami, unoszącymi się na jeziorze Argentino. Po lewej, za jęzorem jest 2612 metrowy szczyt Bertacchi, dalej w głębi najwyższy szczyt okolicy Bertrand (3064 metry). Za bokiem prawego jęzora, nieco w głębi, szczyt Murallon o wysokości 2656 metrów. Rozejrzałem się wokół i zobaczyłem skałę całkiem odmienną w strukturze i kolorze, o wyglądzie sprasowanego piaskowca.
Paręnaście metrów dalej znów wypolerowany i jakże kolorowy bok skalnego bochna,
przechodzący po paru metrach w przewrócone skały osadowe z tkwiącym na nich, w nieprawdopodobnej pozycji, krągławym głazem.
W innych miejscach spostrzegłem odciski dobrze zachowanych skamieniałości.
Siadłem na wielkim głazie, w miejscu osłoniętym od przenikliwie zimnego wiatru i rozmyślałem o skali czasu – naszego i geologicznego.
W parę osób podeszliśmy na krawędź punktu widokowego. Trzy zdjęcia bocznych jęzorów
i głównego Upsali.
W małych zagłębieniach wodne oczka.
Podszedłem kawałek w górę i wyłoniła się boczna dolina z zębatką w głębi.
Po lewej spory, ośnieżony szczyt.
Ostatnie zdjęcie Upsali
i dwóch miejsc w drodze powrotnej, które uprzednio przeoczyłem.
Kolejna trzęsawka przy zjeździe w dół, momentami myślałem, że zaraz auto się przewróci i zroluje nas po stoku.
Estancia Cristina – Punta Bandera – El Calafate
Powróciliśmy na katamaran.
Znów porywisty wiatr i mocne fale, jak tylko wypłynęliśmy z północnego kanału. Lecz później jezioro się uspokoiło, złagodniało pod dotykiem zmierzchu.
Dzikie połacie skał, małe pola lodowe i góry lodowe towarzyszyły nam w drodze powrotnej.
Zmiana kolorystyki, przede wszystkim gry światła
i cienia.
Swoiste formacje chmur
i bliskie-dalekie plany raz zasnute mgiełką
a drugi raz wyostrzone.
Do Punta Bandera dotarliśmy o 17.30, gdzie powitał nas widok starego, drewnianego kutra, używanego niegdyś do eskapad po jeziorze Argentino.
Przy drodze na El Calafate poorane stoki góry przykrytej z wierzchu gładką czapką.
Ponad wielką płaszczyzną stoku ukazał się księżyc w pełni.
Lecz gdy dojechaliśmy do miasta wciąż było skąpane w poświacie zachodzącego słońca.
Do hotelu dotarliśmy po 20-tej, przebraliśmy się i pojechaliśmy do miasta, do restauracji. Rumsztyk – bife de chorizo, zupełnie inny niż w polskim stylu, frytki, sałata, wino, woda. Po drodze do hotelu kupiliśmy butelkę czerwonego wina, w pokoju obaj dobyliśmy komputery, przeglądając maile i wiadomości.
Znalazłem tekst opisujący śmierć Che Guevary, zrelacjonowany przez naocznego świadka, Amerykanina związanego z CIA. Opis zachowania Guevary i jego gotowości na śmierć był poruszający. Guevara, czy nam się to podoba czy nie, jest w panteonie bohaterów Ameryki Łacińskiej. Guevara to przykład idealizmu przemienionego w fanatyzm i wściekłość. W przeróżnych analizach społecznych, za mało się zwraca uwagi na czynnik wściekłości w życiu człowieka, jego rolę napędową, prowadzącą ku skrajnościom. To co się widzi wokół, w okresie młodości i młodzieńczej niecierpliwości do zmian, szczególnie w krajach pogrążonych w nędzy, w beznadziei życia pod czujnym okiem dyktatorów, popycha w kierunku przemocy, która wydaje się być jedynym, słusznym wyjściem z sytuacji. Wściekłość rodzi przemoc, przemoc mówi “rezać, potem wiele spraw ułoży się o wiele lepiej”. Tymczasem wpada się w spiralę terroru i obłędu przemocy. Do tego, we wstępnym okresie sukcesów (przewrotu, rewolucji), dochodzi poczucie władzy i możliwości decydowania o losie innych. Stajesz się tyrańskim opiekunem, protektorem idei, która wymaga poświęceń w imię tej idei. Wszystkie niecne czyny są usprawiedliwiane i rozgrzeszane. Straszliwy wir. Spirala ciągnąca niby w górę, a przecież spada się całkowicie w dół. W człowieczeństwie.
By się otrząsnąć, z tych raczej ponurych myśli, wyszedłem z hotelu, prosto pod księżycową noc. Wiatr ustał, chłód zelżał. Na jeziorze mieniąca się, srebrna plama.
W górze pełnia, z błyszczącymi punktami kraterów.
Pełnia nad El Calafate