W pokoju miły bałagan.
Poranne odsunięcie zasłony równoznaczne z natychmiastowo porażającym widokiem.
Powłóczysty krajobraz późnego poranka.
W nocy szczekały psy, jak trzy lata temu. Tylko koni już nie było.
Otworzyłem okno by sfotografować niebieskie odcienie wody i wzgórz.
Za nimi, po lewej, ośnieżone szczyty.
Na trawniku kilka gęsi.
Przejście korytarzami było jak zanurzenie się w labirynty Borgesa.
Śniadanie w jadalni na zasadzie bufetu. Można jeść do woli, ale już odzywa się przyzwyczajenie do lekkiego posiłku porannego. Przy sąsiednim stoliku para młodych Chorwatów. Siedzieliśmy przy oknie tonąc w miodowym świetle.
Dzisiejszy dzień spędzimy w mieście. Totalny relaks.
Najpierw zatrzymaliśmy się w zatoce samochodowej przy ukończonym, trzykilometrowym bulwarze wzdłuż jeziora Argentino.
Pozostała w zasadzie kosmetyka – podłączyć parę latarni, ukończyć kawałki pieszych ciągów. Jezioro mieni się srebrzyście.
Przy brzegu pływały łabędzie i kaczki.
Na prawo, na wzgórzach, domy i hotele.
Wystająca z jeziora skała imituje wielorybi łeb.
Za nim wzdłuż trzcin przechadzały się flamingi,
a inne taplały się w płytkiej wodzie.
Jeden zerwał się do lotu i gnał wzdłuż brzegu.
Jezioro tonie w szmaragdach, fioletach i zieleniach, punktowane brązem wysepek.
Na lewo, w głębi, długi półwysep z domkami i przystaniami dla łodzi i motorówek.
Rezygnuję ze zbliżeń, chcąc objąć większą panoramę, bo wtedy landszaft nabiera soczystości i rozległości. Nadto z trudnością utrzymywałem aparat, bowiem nad jeziorem szalały podmuchy mocnego wiatru. Wydawałoby się, iż idealne miejsce na surfing i żeglowanie, lecz wiatr jest niebezpieczny i nieobliczalny a woda bardzo zimna.
Przeniknięci zimnym wiatrem wróciliśmy szybko do auta i wjechaliśmy na główną ulicę El Calafate, mijając na bliskich przedmieściach jeden z hosteli postawiony w charakterystycznym, lokalnym stylu.
Calafate jako miasto zaczyna się w 1927 roku i w dziesięć lat później, po otwarciu parku Perito Moreno i wybudowaniu porządnej drogi dojazdowej, zaczyna się szybko powiększać. Nazwa miasta pochodzi od małego krzaka z żółtymi kwiatkami i ciemnoniebieskimi jagodami, który zwie się el calafate (Berberis buxifolia) i występuje na całym obszarze południowej Patagonii. Jagody próbowałem, są bardzo smaczne. Dziś El Calafate ma, wraz z przyległymi osadami i estancjami, niemal 22 tysiące mieszkańców i żyje głównie z turystyki. To tutaj zdarzają się wiejące od gór wielkie prądy wstępujące i w roku 2006 Steve Fosset wraz z Einarem Enevoldsonem ustanowili rekord wznoszenia szybowcowego osiągając pułap 15 460 metrów.
Najpierw odnaleźliśmy bank “Patagonia” i ku naszej radości bankomat działał bez zarzutu. Byliśmy na zachodnim skraju tej samej prowincji – Santa Cruz – gdzie uprzednio w żadnych bankomatach nie działała karta debitowa. Z początkiem XX wieku do prowincji przyjechało wielu emigrantów z Europy – Hiszpanie, Niemcy, Brytyjczycy i z narodów słowiańskich Polacy, Czesi i Chorwaci. Po upadku argentyńskiej junty w 1983 roku, prawnik Nestor Kirchner z El Calafate został najpierw burmistrzem stolicy prowincji – Rio Gallegos, potem gubernatorem prowincji i w 2003 roku prezydentem Argentyny. To za jego czteroletnich rządów Argentyna osiągnęła najlepszy wynik w rozwoju ekonomicznym od 1880 roku i opanowała kryzys z roku 2001. To on odwołał ustawę o amnestii dla członków junty i umożliwił ich rozliczenie. W roku 2007 prezydentem została jego żona, Cristina, a Nestora nazywano Pierwszym Dżentelmenem Argentyny. W październiku roku 2010 zmarł na atak serca w El Calafate i został pochowany na cmentarzu w Rio Gallegos. Kirchner był typowym przedstawicielem emigracyjnej mieszanki argentyńskiej. Jego matka była Chilijką pochodzenia chorwackiego, ojciec Argentyńczykiem pochodzenia niemiecko-szwajcarskiego.
Pospacerowaliśmy wzdłuż Avenida del Libertador, przy której eleganckie wręcz hostele i oczywiście kasyno.
W patagońskich miastach – argentyńskich i chilijskich – nastawionych na turystykę, pobudowali kasyna. Zaglądnęliśmy do paru sklepów. Jeden z nich jest prowadzony przez tutejszych Indian – Tehuelches, z autentycznymi wyrobami z całego obszaru Patagonii i Andów.
Chciałem znaleźć restaurację sprzed trzech lat, gdzie przydarzyła mi się zabawna historia. Byłem w owej restauracji zupełnie sam, gdy nagle drzwi się otworzyły i wpadła wycieczka dość hałaśliwych Chińczyków. Najgorsze, iż nie zamykali za sobą drzwi wejściowych, a było to zimą. Ciągle biegali po coś do autokaru. Podziwiałem właściciela restauracji, który z niezmąconą cierpliwością zamykał za nimi drzwi. W pewnej chwili jakaś Chinka w średnim wieku zaczęła mi się intensywnie przyglądać, wstała od swego stolika, podeszła do mnie i zaczęła coś mówić po…chińsku. Po chwili przyłożyła palec do swego swetra i powiedziała “Czina”. Następnie palec skierował się pytająco ku mnie. Odpowiedziałem “Kanada”. Chinka aż podskoczyła z wrażenia, powtórzyła parę razy “Kanada, Kanada”, podekscytowana wróciła do stolika, wzięła aparat fotograficzny i poprosiła swoją koleżankę, aby zrobiła nam zdjęcie. I to z przytulaniem. Potem sobie wyobrażałem, iż po powrocie do Chin pokazuje owo zdjęcie, kładzie palec na mej podobiźnie i z przejęciem mówi “Kanada”. I jak to zazwyczaj bywa, w zmieniającym się nieustannie świecie, nie mogłem restauracji sprzed trzech lat odnaleźć. Niestety nie pamiętałem jej nazwy; zachodziliśmy do wielu lokali po obu stronach ulicy i nie dało to żadnego rezultatu.
Postanowiliśmy pójść na kawę i coś słodkiego . Natrafiliśmy na przytulną kawiarnię literacką – Borges y Alvarez Librobar, gdzie zarówno można zjeść coś na ciepło i uraczyć się alkoholami, głównie winem, jak i wypić znakomitą kawę, w części mieszczącej sie na piętrze, zwanej Kafe Libro.
Siedliśmy wśród półek z książkami.
Sami znajomi – Borges, Bioy Casares, Sabato, Marquez, Cortazar, Llosa i de Exupery.
W karcie kawy w stylu Nerudy, Sabato i Cortazara – w jego przypadku z lodami i cynamonem.
Nad głową zdjęcie młodego Cortazara, z nieodłącznym papierochem,
na sąsiednim spojeniu słupów zawieszona stara maszyna do pisania. Na takiej wystukiwali rytm słów Hemingway, Cortazar, Malraux, Kapuściński…
Za oknem widok na przedziwne dachy sąsiednich budynków.
Z głośnika dobiegał mnie głos Freddie Mercurego, przestrzegający don’t try too hard. Odpłynąłem do innego świata a zarazem czułem mocne osadzenie tutaj. Tutaj i teraz. Ale gdy z głośnika, dyskretnego, nie przygłuszającego ani rozmowy, ani myśli, spłynął “Hotel California” Eagels, rozwinął się most ku przeszłości. “Hotel California”, który jest mym niespełnionym snem, gdy całowałem jej włosy, prosząc “nie opuszczaj mnie”, a w hotelu zapadła taka cisza, jakby wszystkie ściany wstrzymały oddech, czekając na odpowiedź. Walizka stała już na zewnątrz, przy schodach. Na stoliku niedopita kawa. Jak teraz. I słodkogorzki smak wolności.
W drodze do auta spotkanie z poezją tutejszej obróbki drewna.
Meble, framugi, artystyczne korzenie w ogrodach i na progach domów, ozdobne płoty, ławy, drzwi wejściowe sklepów i restauracji. Ich kolor, kształt, forma i struktura bazujące na lokalnym materiale. Przy chodnikach drzewa poszarpane wiatrem. Powykręcane, popękane, miejscami z ospowatymi pniami.
Zaraz obok kosmate gałęzie jodeł i wysokich świerków przejmująco szumiące na patagońskim wietrze.
Drogowskazy ku najsłynniejszym lodowcom świata.
Fikuśne rzeźby w ogrodach.
W hotelu szukałem poprzez internet wolnego pokoju w innym, szpanerskim hotelu, naprzeciw lodowca Perito Moreno. Zamarzyłem sobie, że rano odsunę zasłonę i zobaczę spękaną biel z niebieskimi odcieniami i w głębi długi jęzor spływający z gór. Nie było wolnych miejsc, na tą jedyną, wymyśloną noc, gdy nie chciałem liczyć się z kosztami. Zrezygnowałem postanawiając, że zostajemy w “Rochester” na dwie, następne noce.
Z wiadomości jasno wynikało, że świat udaje, iż się szarpie z Putinem. Jezioro zanurzało się w ciszy zmierzchu.