Rano wystawianie bagażu na ulicę, poganianie Seweryna i oczekiwanie na taksówkę. Zdjęcie ładnego budynku naprzeciwko.
Parę minut po ósmej ruszyliśmy taksówką na lotnisko krajowe, skąd mieliśmy dwie godziny lotu do Trelew (wymawia się Trelełu). To już ostateczne pożegnanie z Buenos. Przemykamy koło parku, w którym wczoraj spacerowaliśmy,
potem wiadukt z miejscem pamięci zamęczonych przez juntę.
Na przystankach porteños czekają na autobus.
Jakiś budynek rządowy,
skręt w zatłoczoną aleję prowadzącą ku nabrzeżu Puerto Madero,
rusztowanie otaczające rozebrany pomnik Kolumba, na tyłach pałacu prezydenckiego,
który za chwilę pokazuje się nam z innej strony.
Następna aleja
i orientuje się, że taksiarz tak manewruje, by zarobić jak najwięcej. Należy wtedy zacząć wymieniać głośno nazwy ulic niedaleko celu podróży, co ich nieco płoszy, bo może klient ma orientację w mieście. Podawałem głośno nazwy ulic Sewerynowi, lecz niewiele pomagało – taksiarz dalej wędrował. Kolejna aleja, tablica Ministerstwa Transportu informująca o budowie nowej linii.
Pod spodem ktoś nabazgrał Fuera Monsanto – Precz z Monsanto. Wreszcie dopadamy właściwą trasę przy porcie. Od razu pokazuje się ciężarówka z europejskim kontenerem.
Mijamy budynek klubu żeglarskiego, gdzie byliśmy onegdaj z ciotkami na kolacji.
Po prawej odsłania się widok na ujście La Platy.
Jedna z bram wjazdowych na lotnisko Jorge Newberry,
a po przeciwnej stronie zamglone zwężenie rzeki z samotną żaglówką.
Taksiarz był na tyle bezczelny, że po przybyciu na lotnisko, zażądał dodatkowe 20 pesos. Potraktowałem go krótko i obcesowo, dodając, iż poprzednio na tej trasie płaciliśmy o 20 peso mniej. Nie ma w zwyczaju dawania napiwków, jest to tylko dobra wola pasażera.
W małej kawiarence na lotnisku kawa i ciastko z kremem. Rozglądam się dookoła i nagle zauważam za oknem wielkiego pasikonika uczepionego rampy do przetaczania lotniskowych wózków.
Odprawa, tacham bagaż podręczny – plecak i komputer. Stojąc przy oknie i czekając na wejście do samolotu, zdejmuję przez wielkie szyby panoramę miasta za lotniskiem.
A na płycie lotniska dwa samoloty; jeden linii Aerolineas, którą lecieliśmy do Iguazu i tąż samą teraz, do Trelew,
a niedaleko przypomnienie z roku 2011 – linia Austral, którą leciałem do Patagonii.
Punktualnie o 11.00 wzbiliśmy się nad Buenos Aires.
Z góry świetnie widać rozległość miasta i plan jego prostokątnych ulic. Nabrzeża portowe,
różowo-mleczną La Platę,
lotnisko z którego wystartowaliśmy parę minut temu,
magazyny portowe i rafinerię.
Kolejne półkole dla nabrania wysokości i teraz widać meandry rzeki Matanza, liczne kanały i doki wielkiego kompleksu portowego.
Jeszcze wyżej i kierujemy się na południe. Miasteczka satelickie, tworzące nieprzerwaną ciągłość, przybrane są kłębkami cumulusów.
I nagle wyskakuje międzynarodowe lotnisko Ezeiza, które przybliżam powiększeniem.
Hasta luego, Buenos Aires…
Przelecieliśmy nad pampą poszatkowaną polami upraw,
a także znaczoną rozległym, suchym krajobrazem, ponacinanym żyłami rzek i liniami dróg.
Za San Antonio Oeste zbliżyliśmy się do wybrzeża Atlantyku,
przelecieliśmy nad zatoką San Matias,
położonej przy półwyspie Valdes o przedziwnym kształcie,
Z Internetu
który stanowi część wielkiego rezerwatu naturalnego i zarazem Miejsce Dziedzictwa Światowego UNESCO.
Następna, o wiele większa, zatoka Nuevo
i miasto z portem – Puerto Madryn.
Kierujemy się nieco w głąb lądu, przelot nad półpustynną pampą,
pojawiają się turbiny wiatrowe
i za chwilę lądowanie.
Trelew, największe i najludniejsze miasto w prowincji Chubut (przeszło 100 tysięcy mieszkańców) leży w dolnym biegu rzeki Chubut. Jest ważnym, przemysłowym i handlowym centrum regionu i głównym ośrodkiem przerobu wełny (90% argentyńskiej produkcji). Większość tutejszej produkcji jest wysyłana na eksport poprzez dwa porty: Puerto Madryn i Puerto Deseado. Miasto założyli walijscy osadnicy w 1866 roku i jego nazwa jest zbitką dwóch słów – tre,oznaczające w języku walijskim miasto i „lew”, od pierwszych liter imienia jednego z dwóch najważniejszych przywódców walijskiej emigracji do Argentyny – Lewis Jones’a.
Miasto, do roku 1972, było raczej nieznane szerszemu ogółowi ludzi poza Argentyną. Aby wyjaśnić co się tu wtedy stało, należy cofnąć się nieco w czasie i sięgnąć do historii kraju, a także opowiedzieć parę szczegółów z lat następnych.
Po ucieczce prezydenta Perona, w połowie lat 60-tych nastąpiły, kolejny raz w Argentynie, rządy dyktatorskie kierowane przez Juan Ongania, który rozpoczął represje wobec ruchu pracowniczego, przede wszystkim związków zawodowych. W maju 1969 roku doszło do antyrządowego powstania, co ciekawe inspirowanego francuskim majem roku 1968. Bunt zwany Cordobazo wybuchł w mieście Cordobie, z czym zbiegły się zamieszki studenckie w Rosario. Dalsze prześladowania wzbudziły tylko większy opór i zaczęły powstawać organizacje partyzanckie i paramilitarne, jak słynni Montoneros, uważani za lewicowo-nacjonalistycznych peronistów czy Rewolucyjna Armia Ludu (ERP –Ejercito Revolucionario del Pueblo), o silnych korzeniach trockistowskich, później maoistowskich. W kraju nastąpiło polityczne i ideologiczne rozdarcie w które zostały wplątane związki zawodowe, sympatycy komunizmu, organizacje lewicowe, partie konserwatywne, peroniści prawego i lewego skrzydła, siły wojskowe i skrajne bojówki prawicowe. Z obu stron stosowano przemoc w postaci zamachów i masakr, porwań, a także uwięzień.
W 1971 roku władze objął generał Alejandro Lanusse, człowiek który brał udział w zamachu stanu w 1951 roku. Został za to uwięziony i w cztery lata później uwolniony przez następną rebelię wojskowych. W 1962 zaangażował się w obalenie rządu prezydenta Frondizi, następnie poparł innego generała, wspomnianego Juan Carlos Ongania, w kolejnym obaleniu rządu cywilnego. Gdy objął władzę, próbował z jednej strony rozprawić się z ruchem lewicowym i partyzantką, z drugiej wszczął negocjacje z Montoneros w sprawie zwrócenia ciała legendarnej, drugiej żony Perona – Evity, którą wojskowi wywlekli z grobowca i gdzieś schowali, bowiem obawiali się kultu jej osoby, osoby w dalszym ciągu powszechnie lubianej i szanowanej. Według mnie, w obliczu tego co się ówcześnie w Argentynie działo, włącznie z ekonomicznym kryzysem, owe negocjacje o ciało Evity, zakrawały na kpinę i pusty gest. Jednym słowem, niejednokrotnie nawet nieżywi stawali się w tym kraju zakładnikami w rozgrywkach o władzę.
I oto nadchodzi rok 1972… Aresztowanych i złapanych uprzednio guerrillas, głównie peronistów i lewicowców (z ERP i Montoneros), osadzono w więzieniu w Rawson, stolicy prowincji Chubut. 15 sierpnia 110 więźniów wznieciło bunt, zabito strażnika i spora część uciekła z więzienia, przy współpracy towarzyszy z zewnątrz. Jednym z przywódców i mózgiem zaplanowanej ucieczki był Mario Roberto Santucho, z którego bratem onegdaj miał spotkania Gombrowicz, co w charakterystyczny dla siebie sposób opisał w „Dzienniku argentyńskim”. Czasem opada mnie myśl, iż Gombrowicz miał szczęście, że wyjechał z Argentyny w kwietniu 1963 roku. Z jednej strony, jego rogaty charakter i otwarte kontakty z ludźmi różnych zapatrywań mogłyby komuś bardzo przeszkadzać, z drugiej strony, ciekawe czy by się zmieniły jego oceny sytuacji, gdyby tam pozostał.
Innym, czołowym organizatorem ucieczki był Marcos Osatinsky, jeden z założycieli Armii Sił Rewolucyjnych (FAR), który w roku 1975 został złapany i zamordowany przez policję, kiedy nominalnie władzę pełniła Isabela Peron, a faktycznie już rządzili bezlitośni wojskowi. Po postrzeleniu go, jeszcze żywego przywiązano do zderzaka auta i wleczono przez parę kilometrów po ulicach Cordoby. Potem, w trakcie przewożenia ciała rodzinie, ktoś dokonał napadu, porwał zabitego i wysadził dynamitem. Po latach okazało się, że zrobiła to prawicowa bojówka, aby nie można było pochować Osatinsky’ego i uczynić z jego grobu miejsce kultowych pielgrzymek. W późniejszych latach to samo dokonywano z ciałami innych więźniów politycznych. Prawicowe bojówki i specjalne siły wojskowe miały wyjątkową zdolność gromadzenia sadystów i morderców w swoich szeregach. Zresztą nie tylko oni, bo i regularnym wojskowym i policjantom zdarzały się wyrachowane morderstwa, na przykład zrzucanie ludzi z helikoptera, ze związanymi rękami, do Atlantyku.
Na uciekinierów czekały ciężarówki i auta oraz porwany przez ich kolegów samolot na lotnisku w Trelew, odległym od Rawson o 18 kilometrów. Na skutek nieporozumień, bezpośrednio na lotnisko dotarło jedynie sześciu więźniów, w tym Santucho, Osatinsky i czterech innych. Ponieważ czas naglił, a inni uciekinierzy się nie pojawiali, szóstka odleciała do Chile, gdzie otrzymali schronienie, po czym, aby uniknąć zadrażnień, odesłano ich na Kubę. Gdy akurat samolot wzbijał się w powietrze, na lotnisko dojechało trzema taksówkami 19 innych więźniów. Widząc beznadziejność swej sytuacji zorganizowali konferencję prasową i następnie poddali się żołnierzom piechoty morskiej, prosząc o odwiezienie ich do więzienia w Rawson. Patrol wojskowy na rozkaz swego dowódcy, który odmówił dowiezienia więźniów do Rawson, zawiózł ich do lotniczej bazy Almirante Zar w Trelew. W obu miastach i okolicy szybko pojawiły się silne oddziały wojska i żandarmerii, które dokonały licznych aresztowań i przewiozły pojmanych do więzienia w Buenos Aires. Mieszkańcy Trelew natychmiast odpowiedzieli strajkiem powszechnym i pod ich naciskiem więźniów niedługo zwolniono.
Tymczasem, 22 sierpnia o 3.30 rano, 19 więźniów wywleczono z cel i zastrzelono w bazie, w tym cztery kobiety, m.in. żonę Santucho. W oficjalnej wersji podano, że nastąpiła kolejna próba ucieczki i patrol wojskowy działał w obronie własnej. Zaprzeczyły temu trzy osoby (kobieta i dwóch mężczyzn), które cudem przeżyły maskarę, lecz później, w latach 1977-1982, wszystkie zginęły – jeden zabity przez policję argentyńską, drugi, porwany do Brazylii zniknął bez śladu, podobnie jak kobieta w Argentynie.
Rząd natychmiast zabronił jakichkolwiek informacji na temat masakry w Trelew, co spowodowało w kolejnych tygodniach demonstracje w największych miastach Argentyny i podkładanie bomb pod budynki rządowe. Przez parę następnych lat, w rocznicę masakry, guerilla regularnie atakowała obiekty rządowe i posterunki policji. Zostali także zgładzeni w zamachach, dwaj wysocy rangą ludzie z rządu, odpowiedzialni według Montoneros za masakrę – vice admirał Quijada i minister Roig. Roig był już na emeryturze i jego zabójstwo miało właściwie bardziej służyć dalszej destabilizacji politycznej.
Sytuacja nieco się uspokoiła, gdy prezydentem został członek lewego skrzydła Peronistów – Hector Campora. Campora przez parę miesięcy przygotowywał powrót Perona, który z kolei wynegocjował porozumienie między prawym a lewym ugrupowaniem Peronistów. Był przedziwnym politykiem, lawirującym pomiędzy różnymi opcjami i zależało mu na narodowej zgodzie, by móc rządzić. Bo chyba to najbardziej lubił – być u władzy i czuć się ojcem narodu. Na wygnaniu w Hiszpanii spotkał się po cichu z Che Guevarą, którego odwodził od pomysłu rozpoczęcia partyzantki w Boliwii. W liście do przyjaciela napisał „ to niedojrzały utopista, lecz jeden z nas. Jestem zadowolony, że takim jest, ponieważ przyprawia Jankesów o prawdziwy ból głowy”.
W czerwcu 1973 roku, gdy Peron powrócił po 18 latach spędzonych na wygnaniu, na międzynarodowym lotnisku Ezeiza powitało go trzy miliony ludzi. Wtedy prawicowe siły peronistów urządziły masakrę zgromadzonym – zamaskowani snajperzy otworzyli ogień zabijając, według oficjalnych danych, 13 a raniąc 365 osób. Ten czyn położył kres porozumieniu odmiennych ugrupowań w partii i otworzył drogę prawicowemu skrzydłu Peronistów.
Za Peronem ciągnęła się przemoc już od lat 50-tych, gdy armia przygotowała przeciwko niemu zamach stanu i wojska lotnicze zmasakrowały, w czerwcu 1955 roku, ludzi zgromadzonych na placu de Mayo, zwolenników prezydenta. Bezpośrednio zginęło przeszło 300 cywilów, a dodatkowe ofiary były później wśród wojskowych ( w sumie zginęły 364 osoby). Ponieważ kościół katolicki poparł zamach rozwścieczony tłum peronistów spalił w Buenos osiem kościołów, dwie bazyliki i katedrę.
W październiku Peron bezapelacyjnie zwyciężył w wyborach (62% głosów) i po raz trzeci został prezydentem. Jego trzecia żona – Isabel, zwana Izabelitą, była wiceprezydentem. Po śmierci Perona, w lipcu 1974 roku przejęła władzę, lecz po paru miesiącach okazało się, iż faktycznie wszystkim kręcą znów wojskowi.
W 1976 armia przejęła władzę siłą i zaczęły się długie i okrutne rządy generałów, które nazwano później Guerra Sucia – Brudną Wojną, trwającą do 1983 roku (w zasadzie uważa się za nią okres od 1974 do 1983). Niechlubnie wyróżniającym się dyktatorem był generał Jorge Rafael Videla, który oświadczył, że w obliczu przywrócenia spokoju ilość ofiar się nie liczy, a także, „terrorystą nie jest ktoś z karabinem czy bombą, lecz ktoś kto szerzy idee niezgodne z Zachodnią i chrześcijańską cywilizacją”.
Działalność junty była połączeniem państwowego terroru z wszechobecną przemocą. Dokładna ilość ofiar nie jest znana, szacunki się różnią od 10 do 30 tysięcy ludzi. Istnieje jeszcze inna, przerażająca liczba – ludzi zaginionych (desaparecidos). Według raportu agencji Human Rights Watch, opublikowanego w roku 2002, jest to około 15 tysięcy ludzi, którzy zostali porwani i zgładzeni bez jakiegokolwiek procesu lub zniknęli bez śladu. Najgorsze represje zaczęły się po roku 1977, kiedy guerilla była już właściwie rozbita. Pod pozorem dalszej walki z partyzantką, zabrano się za tzw. wywrotowców (subversivos), do których zaliczono wielu księży, działaczy związków zawodowych, artystów, intelektualistów, profesorów i studentów uniwersytetów. O masakry w różnych miejscach oskarżano często partyzantkę i podrzucano ich martwe ciała, że niby polegli w masakrze. W rzeczywistości długo je trzymano zamrożone w specjalnych chłodniach.
Od roku 1976 ruszyła także osławiona Operacja Kondor, w której współdziałały ze sobą policja i tajne służby Argentyny, Chile, Paragwaju, Urugwaju (gdzie działało słynne Tupamaros – jeden z jego byłych członków, Jose Mujica, jest od 2010 roku prezydentem kraju, uważanym za najskromniejszego prezydenta świata), wspomagane przez CIA, po cichu przez rząd USA, głównie w osobie sekretarza Stanu Kissingera oraz pewnych przedstawicieli rządu Francji. W 1992 roku odkryto „archiwa terroru” w Paragwaju, gdzie znaleziono dane z operacji Kondor. 50 tysięcy osób zostało zamordowanych, około 30 tysięcy zaginęło i 400 tysięcy było więzionych.
W 1980 roku, gdy tak bardzo byliśmy pochłonięci sprawą „Solidarności”, niemal niezauważenie przeszło w Polsce przyznanie tego roku Pokojowej Nagrody Nobla, katolickiemu aktywiście z Argentyny, Adolfo Perez Esquivel’owi. Esquivel był torturowany i przez 14 miesięcy przetrzymywany w obozie koncentracyjnym w Buenos Aires, za założenie organizacji Servicio de Paz y Justicia (Służba Pokojowi i Sprawiedliwości). W Argentynie powstało 340 obozów koncentracyjnych przez które przewinęło się ponad 30 tysięcy więźniów. Spośród nich, 8625 osób przetrzymywano przez długi czas (m.in. późniejszego prezydenta Carlos Menema, który był więziony w latach 1976 -1981).
Rządy autorytarne i totalitarne, z reguły wykorzystują sytuację do rozprawy nie tylko z ekstremistami, ale różnymi grupami niezależnymi i szeroko pojętą opozycją, wliczając w to zwykłych ludzi, którzy kierują się w życiu zasadą przyzwoitości. Obrazu całości w tamtych czasach dopełniały skrajne grupy faszyzujące, np. Nacjonalistyczny Ruch Tacuara, związany z prawicowymi peronistami, którego większość członków w przyszłości zbliżyła się do marksizmu, co kolejny raz potwierdza tezę o podobieństwie pomiędzy skrajnościami, z lewej i prawej strony. Można odnieść wrażenie, że pewnym ludziom jest obojętne gdzie się lokują ideologicznie, byleby tylko być na pozycjach ekstremalnych. I wszelkiego rodzaju oprawcy, jak Hitler, Stalin czy Mao, znajdują niestety sporo wyznawców i naśladowców, w tym pożytecznych, indywidualnych idiotów i naiwnych ideologicznie baranów, kierujących się instynktem stadnym.
Polityczne spektrum lat 60-tych i 70-tych nie jest ani takie proste, jak się niektórym wydaje, ani w czarno-białych barwach. Im większe skomplikowanie, natężenie emocji, włącznie z sympatią, poglądami czy człowieczym altruizmem, tym bardziej ludzie – zaangażowani bezpośrednio w wydarzenia czy całkowicie postronni – skłonni są do upraszczania faktów i ich interpretacji. W tym gąszczu wzajemnych, lub całkowicie sprzecznych interesów, porusza się wielki diabeł chciwości o dwóch skrzydłach – pragnienia władzy i pragnienia pieniędzy. I nie ma co się dziwić, dlaczego owej diabelskiej istocie udaje się utrzymywać w miarę stały lot przez tak długie lata (a nawet wieki), bo przecież te właśnie skrzydła, są nadzwyczaj dobrze ze sobą zgrane.
W Argentynie i innych krajach Ameryki Południowej spotykały się i krzyżowały interesy paru krajów postronnych – przede wszystkim USA , Francji, Kuby, ZSRR, lecz także różnych grup terrorystycznych spoza kontynentu, jak np. Hezbollah czy organizacje palestyńskie próbujące, jeśli nie odgrywać światowej roli, to przynajmniej ją nagłaśniać.
Videla w 1981 przeszedł na emeryturę. Zastąpili go dwaj generałowie – na dziewięć miesięcy Viola, a ostatnim był Leopoldo Galtieri, który wplątał się w wojnę Falklandzką, co ostatecznie pogrążyło juntę i doprowadziło do jej końca w 1983 roku. W grudniu owego roku, po demokratycznych wyborach wygranych przez prezydenta Raul Alfonsina, powołano Narodową Komisję do spraw Osób Zaginionych, na czele której stanął znakomity pisarz, Ernesto Sabato. Prace Komisji, dokumentujące zniknięcie przeszło 9 tysięcy osób, zaszokowały świat, jak i ujawnienie prawdy o torturach, porwaniach i mordach, wraz ze wspomnianym zabieraniem dzieci, do dziś poszukiwanych przez Babcie z Plaza de Mayo. Generał Videla i ośmiu innych członków junty zostało w 1985 roku oskarżonych o przestępstwa wobec praw człowieka, przy czym równolegle odbył się proces pięciu przywódców partyzantki. Niektórzy zostali skazani na dożywotnie więzienie i ułaskawieni w 2003 roku.
Po wyrokach nastąpiła kontrakcja kręgów wojskowych, które groziły kolejnym puczem, jeśli nie zakończą się procesy innych wojskowych i oficerów tamtejszej bezpieki. W 1986 i 1987 Kongres zatwierdził nowe prawa – Wybaczenia i Ostatecznego Rozwiązania w związku z Obowiązkiem Posłuszeństwa (Ley de Punto Final), które spotkały się z głębokim oburzeniem społeczeństwa. Za prezydentury Nestor Kirchnera, w roku 2003 Kongres odwołał owe prawa, tym bardziej, że Narodowa Komisja do spraw Osób Zaginionych ogłosiła nowe dane, powiększając liczbę zaginionych do około 13 tysięcy osób. W dwa lata później Sąd Najwyższy Argentyny zadecydował, że poprzednie prawa amnestii dla oprawców z junty były niekonstytucjonalne. Rozpoczęły się na nowo procesy, zakończone w 2011 roku. O przestępstwa wobec ludzkości oskarżono i skazano 259 osób. Generał Videla, który większość kary odbywał w areszcie domowym, po nowych oskarżeniach w 2010 roku, znalazł się wreszcie w więzieniu wojskowym, gdzie dołożono mu w 2012 roku następny wyrok 50 lat. Zmarł w trzy lata później – pośliznął się i upadł pod prysznicem. Sprawiedliwość ma często gorzki posmak.
Taki też zapewne był dla Izabeli Peron, aresztowanej w 2007 roku, w Madrycie, na podstawie decyzji argentyńskiego sędziego oskarżającego ją, że swoim podpisem sygnowała dekret armii o podjęciu akcji wobec wywrotowców. Hiszpania w rok później odrzuciła żądanie jej ekstradycji i do dziś przebywa ona w Madrycie. W tym samym roku, prezydenturę po zmarłym mężu objęła Cristina Kirchner, kontynuując skazywanie w procesach następnych oficerów odpowiedzialnych za Brudną Wojnę. Co ciekawe zarówno ona, jak jej mąż i dwóch innych prezydentów – Menem i Duhalde, wszyscy byli peronistami.
Wylądowaliśmy na tym samym lotnisku z bazą wojskową – Almirante Zar, niegdyś tak ponuro zapisanym w dziejach Argentyny. Miejmy nadzieję, że hasło Nunca Mas (Nigdy Więcej), jest i będzie aktualne. W hali przylotów od razu przywitała nas na ścianie wyszczerzona paszcza dinozaura.
W Trelew mieści się znane Muzeum Paleontologiczne i jedno z najważniejszych w Ameryce Południowej obserwatoriów astronomicznych z planetarium. Te dwie placówki obok Centralnej Mesety, doliny rzeki Chubut i nieco odległego rezerwatu pingwinów Punta Tombo, stanowią największe atrakcje turystyczne, do których zachęcał wielki plakat na ścianie.
Byliśmy wreszcie w Patagonii i tutaj zaczynają się właściwe zapiski patagońskie, które potem będą przerwane osobnym opisem wypadu do Antarktydy. Północną granicę Patagonii stanowi rzeka Colorado. Planowałem wylądować w Viedma lub Puerto Madryn, lecz dolot jest skomplikowany. Pierwszą atrakcją jest półwysep Valdes; o tej porze roku orki i wieloryby przenoszą się z wielkiej Zatoki Nowej w inne rejony, przeto się nie upierałem. Na półwyspie jest najgłębsza depresja w Argentynie – 40 metrów p.p.m.
Przez pół godziny załatwialiśmy w Hertzu wszelakie formalności związane z wynajęciem auta (1834 dol. US za 10 dni). Biurokracja tutejsza jest połączona z pewnego rodzaju kontrolą i podejrzliwością. Były także kłopoty z płatnością wizą, ale w końcu udało się wszystko szczęśliwie rozwiązać i wsiedliśmy do Chevroleta Spirit, którego od razu przechrzciłem na Rolecika. Dotarliśmy do hotelu „Galicia”,
który ma w foyer dwie pary naprzeciwległych schodów, wykładanych kafelkami, prowadzące do pokoi na górze.
Zdjęcie z Internetu
Pokój był całkiem przyzwoity, z płaskim telewizorem pod sufitem, by można było wygodnie oglądać z łóżka mecze piłki nożnej. Łóżko wybrałem węższe, od ściany, oferując Sewerynowi łoże królewskie, by wypoczął przed patagońskimi szlakami.
Zdjęcie z Internetu
Jednakże postanowiliśmy je natychmiast spenetrować: zabraliśmy plecaki ze sprzętem fotograficznym i ruszyliśmy ku wielkiej kolonii pingwinów Magellana, w odległości 120 km od miasta, na przylądku (czasami zwą go półwyspem) Punta Tombo.
Udało nam się z miasta wyjechać całkiem gładko, na główną drogę nr 3 (Ruta Tres) prowadzącą na południe, lecz za miastem natrafiliśmy niestety na coś, co napełnia zgrozą i wystawia złe świadectwo Argentyńczykom – śmieci.
Zwały śmieci na poboczach, rozwleczone wiatrem po pampie. W tym najgorsze – plastykowe worki.
Pampa w Ameryce Południowej, czyli rodzaj stepu lub prerii, dzieli się na trzy regiony: północną sawannę urugwajską, wilgotną pampę na południu i suchą na płd-wschodzie w Argentynie.
Mapka z Internetu
Porasta ją trawiasta roślinność typowa dla stepów – trawa pampasowa, ostnica i różne zioła. Drzewa ciągną się zazwyczaj, jak na kanadyjskiej prerii, wzdłuż rzek, a na obszarach północnych tworzą nawet leśne kompleksy. Symboliczne (w Argentynie i Urugwaju i dla kultury gauczów) drzewo pampy zwie się ombu; jest wiecznie zielone, dochodzi do wysokości 18 metrów i ma imponującą, parasolowatą koronę, która chroni zarówno przed słońcem, jak i deszczem.
Z Internetu
Sok ombu jest trujący, przez co żadne zwierzęta nie objadają jego liści, a całe drzewo jest odporne na działalność jakichkolwiek insektów. Z powodu swej elastyczności i miękkiego drewna, jest popularne jako drzewko bonsai. Ale również w naturze przybiera niesamowite formy, szczególnie w rozkładzie korzeni.
Z Internetu
Seweryn po raz pierwszy poznał smak drogi w patagońskiej pampie,
z przedziwnymi formacjami skalnymi i kępami roślinności.
Droga na razie dobrej jakości,
lecz z zakurzonymi poboczami, skąd pył zgarniają koła wielkich ciężarówek,
pozostawiając za sobą zawirowania i tańczące kolumny owego pyłu wzbogacone żwirem i płożące się czasem na całą szerokość drogi.
Mijanie ciężarówek jest połączone z ryzykiem gwałtownego podmuchu wiatru znoszącego na przeciwną stronę jezdni, a tam może być inna ciężarówka. Dlatego zaleca się ostrożną jazdę. Nie ma wyraźnych znaków drogowych, generalnie szybkość powinna być do 100 km/godz., lecz wszyscy pędzą na złamanie karku – od 140 do 180 km/ godz. Dlatego przy drodze napotyka się co pewien czas cmentarzyki „poległych” – małe budki z krzyżem, wokół trzepoczą na porywistym, patagońskim wietrze chorągiewki, najczęściej koloru bordowego, leżą sztuczne kwiaty a czasem świeże, bo grób odwiedziła akurat rodzina lub kumple. Są groby pojedyncze i zbiorowe, gdy zginęła cała rodzina lub parę osób. Bardzo często owe cmentarzyki zagęszczają się przy wjazdach i wyjazdach z miasta, bo młodzi, szybcy furiaci (young, fast and furious) urządzają wyścigi lub próbują moc swych koni mechanicznych.
Poza kawalerskim wyprzedzaniem – bez względu na linie ciągłą czy przerywaną, zakręt czy pod górę, cztery główne przeszkody stanowią: porywisty wiatr, włącznie z zawirowaniami mijających cię ciężarówek, drogi żwirowe zwane ripio, czasem leżące na asfalcie małe odłamki skał, oraz wybiegające na drogę duże zwierzęta – guanako, wielkie jak nasza sarna i dostojne strusie zwane nandu.
Tymczasem pierwsze ptaki, jakie zobaczyliśmy i to bardzo blisko szosy, były podobne do kuropatw. Zwane są stinamu (po polsku – kusacz pampowy), które na cześć Marii Czubaszek, nazwałem czubaszkami.
Kusacz jedynie podlatuje, jest wszystkożerny i podobnie jak wiele innych ptaków połyka małe kamyki, by rozdrobnić pokarm. Samce są poligamistami a samice poliandryczne, przy czym samiec wysiaduje jaja i wychowuje pisklęta.
Po parunastu minutach natrafiliśmy na specjalny znak postawiony w wielu miejscach Patagonii argentyńskiej, przejrzysty i ładny graficznie, lecz jak widać na zdjęciu, przyciągający wandali próbujących się uwiecznić.
Parę kilometrów za nim przystanęliśmy by rozprostować nogi. Po horyzont płasko, kępy krzaków, wiechcie traw i ciągnące się po obu stronach płoty wyznaczające czyjąś, nadzwyczaj rozległą własność.
Cała Patagonia, bo podobne doświadczenia miałem po chilijskiej stronie w roku 2011, jest ogrodzona ciągnącymi się setkami kilometrów płotami z drutu, które wyznaczają prawo własności w kompletnym pustkowiu i mają zabezpieczać wielkie stada owiec. Guanako potrafią przesadzić płot, choć czasem kończy się to dla nich nieszczęściem; zaplątują się nogami w drut i umierają w męczarniach. Widzieliśmy potem ich wyschnięte zwłoki, wiszące na płocie. Inne leżą na poboczu potrącone pojazdami. Także skunksy (z równie przeraźliwym fetorem, jak na drogach kanadyjskich), nadto małe gryzonie i ptaki.
Podobne widoki obserwowałem na drogach północnego Ontario i na Labradorze i w pewnych miejscach USA. Natomiast w Albercie, w Górach Skalistych, gdzie biegnie Trans-kanadyjska autostrada, zrobiono przejścia dla zwierząt – dla dużych, w postaci mostu nad szosą, czasem nawet zakrzaczonych i dla małych, podziemne tunele. Po roku od otwarcia, zwierzęta szybko nauczyły się nimi przechodzić. Zaobserwowano niedźwiedzie grizzly, oparte łapami o balustradę mostu i gapiące się na przejeżdżające auta.
Ruszyliśmy dalej, skręciliśmy na wschód, w podrzędną drogę 32, która doprowadziła nas do znów wyasfaltowanej drogi nr 1, ostro wiodącej na północ i zaczął się krajobraz półpustynny,
z piaszczystymi stokami i wychodniami skał. Czasem pojedyncze karłowate drzewa, rozczochrane stale wiejącym wiatrem, kępy kolczastej suchorośli, ostre trawy tworzące przedziwny wzór na żwirowo-piaszczystej glebie, gdzie pojawiły się stada kusaczów.
Dotarliśmy do drogowskazu na Punta Tombo i skręciliśmy na południowy-wschód, w żwirową i krętą drogę prowadzącą do rezerwatu.
Po parudziesięciu kilometrach jazdy w kłębach pyłu, który mimo zamkniętych okien drapał nas w gardle, ukazał się w oddali soczyście niebieski ocean z półwyspem Tombo.
Jeszcze jeden zakręt
i jest wejście do rezerwatu z… zamkniętym szlabanem. Zaparkowaliśmy, podchodzę do strażnika parku a on „ cerrado, señor”. Tu słońce pięknie świeci, ocean jak z obrazka, a oni zamykają o osiemnastej. Można sobie wyobrazić nasze rozczarowanie i podwójną złość – bo portier w hotelu, wiedząc gdzie jedziemy, słowem nie pisnął, że wyruszamy za późno, niepotrzebnie straciliśmy czas i zmarnowaliśmy benzynę. Przed nami jeszcze powrotne 120 kilometrów. W takich sytuacjach trzeba znaleźć jakieś pocieszenie, wytłumaczenie, że jednak porażka się przydała. Na przykład dla pierwszego szlifu na szosach Patagonii. Do zaznajomienia się z krajobrazem i różnymi rodzajami dróg, które wciąż przed nami i to w cyfrach idących w tysiące kilometrów.
Na pocieszenie, przy wjeździe na drogę 1, pokazał nam się z bliska dorodny kusacz,
na asfalcie zrobiło się lżej i ruch był już znikomy.
Za chwilę jeszcze większa niespodzianka, tak duża, że Seweryn ze zdumienia nacisnął na hamulec i całe szczęście, bowiem przez drogę przechodziły, wolno i dostojnie, dorosły z młodym – nandu.
Z tym strusiem Południowo-amerykańskim jest niezłe zamieszanie. Jedni mówią nań rea, inni nandu (ñandú), a są jeszcze dwie nazwy – suri i choique. Nandu jest z języka Indian Guarani i oznacza wielkiego pająka, prawdopodobnie dlatego, że nandu jak biegnie rozpościera nisko skrzydła.
Już w wieku XVIII wiedział o nim słynny Linneusz i nazwał go przedziwnie – Struthio camelus americanus czyli struś amerykański. Potem przechrzczono go na wielką rheę, zapożyczając nazwę z greckiej mitologii od imienia matki Zeusa – Reji (Rhea), choć nie wiadomo skąd się wziął takowy pomysł. Podczas drugiej podróży „Beagle” (1833-34), Darwin przedsięwziął wiele wypraw na ląd i usłyszał od gauczów znad rzeki Negro, w północnej Patagonii, o istnieniu małego strusia. Znalazł go dopiero na południu, koło Puerto Deseado i przywiózł do Anglii parę fragmentów ptaka. W 1837 ornitolog Gould wyróżnił dwa główne gatunki rhea – większe i mniejsze, nazwane na cześć Darwina, Rhea darwini. Ta klasyfikacja zbiła z tropu Darwina, bowiem w owym czasie panowało przekonanie, że gatunki zostały stworzone w ostatecznej formie i takimi już pozostają. Tymczasem istniały dwa różne gatunki nandu włażące nawet wzajemnie na swe terytoria (dziś wiemy, że oba gatunki nawet się krzyżują). Darwinowi przyszło do głowy, iż nie ma czegoś takiego jak ostateczna forma stworzenia i począł szukać innego mechanizmu, co go w końcu doprowadziło do teorii ewolucji.
Obecnie mówimy o rodzinie strusi nandu (Rheiformes), nielotach o długości ciała 90 do 140 cm i masie 15 do 27 kilogramów, szybko biegających na długich nogach (do 50 km/godz) o trzech palcach. Są mniejsze od strusia afrykańskiego.
Do tej rodziny należy jeden rodzaj Rhea z dwoma gatunkami: Rhea americana (Nanadu szare) i Rhea pennata (nandu plamiste lub nandu Darwina). Pennata ma trzy podgatunki: Puna (puna to obszar pomiędzy 3200 do 4500 m n.p.m. od Peru i Boliwii do Chile i Argentyny, przeważnie w Andach), Tarapaca w północnym Chile na obszarach półpustynnych i pustynnych, jak Atacama i Tarapaca, oraz Mniejsza Rhea, żyjąca na południu Chile i Argentyny.
Nandu są również poligamiczne i dlatego samica potrafi składać do 40 jaj w gnieździe, gdzie przez 42 dni są przez samców wysiadywane. Jako ciekawostkę znalazłem informację, że pewna ilość Rhei Większej, adaptuje się obecnie na wolności w Niemczech.
Około siódmej wieczorem oglądaliśmy pierwszy zachód słońca w Patagonii. Trawy nabrały płowego koloru i tylko cień naszego Rolecika, wraz z poboczami drogi, wplatały odcienie szarości.
W pół godziny później ukazał się długi zjazd prowadzący do Trelew.
Nad pampą zaczynała się pełnia.
Późnym wieczorem, niedaleko hotelu, dopadliśmy restaurację, gdzie wtrząchnęliśmy kawał argentyńskiego mięsiwa popijając dobrym, czerwonym winem i udaliśmy się na spoczynek.